szeroko

test1

Techniki inkwizycji

„Ustalamy jako duszpasterską konieczność, że każdy człowiek podlega papieżowi. Jego przemoc pochodzi od Boga”. (Papież Bonifacy VIII, „Unam Sanctum” 1302r.)
INKWIZYCJA szybko rozwinęła metody zastraszania i kontroli, które okazały się niezwykle skuteczne, podobnie jak to później było z tajną policją Stalina, czy nazistowskim SS i gestapo. Niekiedy inkwizytor, wraz ze świtą, zjawiał się bez uprzedzenia w mieście, miasteczku, na uniwersytecie lub - jak w powieści Imię róży - w opactwie. Częściej jednak jego przybycie starannie przygotowywano. Bywało ono zapowiadane podczas nabożeństwa, mógł też o nim zawiadamiać kwieciście sformułowany afisz, umieszczony na drzwiach kościelnych lub w innych miejscach publicznych, a ci, którzy umieli czytać, spiesznie powiadamiali o jego treści niepiśmiennych. Gdy inkwizytor przybywał, towarzyszył mu imponujący orszak, całe mnóstwo zatrudnionych w jego służbie notariuszy, sekretarzy, doradców, asystentów, uczonych i sług, jak również - co zdarzało się często - zbrojna eskorta. Kiedy się już pojawił, mógł zwołać wszystkich przebywających tam stale i okolicznych dostojników kościelnych, do których wygłaszał uroczyste kazanie o jego misji i celu wizyty. Mógł też wtedy - jakby wielkodusznie zapraszał na ucztę - zachęcić wszystkich pragnących wyznać grzech herezji, by wystąpili przed innych.

Podejrzewanym o herezję łaskawie dawano czas - zazwyczaj od 15 do 30 dni - by mogli oskarżyć samych siebie. Jeśli uczynili to w żądanym terminie, przyjmowano ich zazwyczaj z powrotem na łono Kościoła, a jedyną karą było nałożenie pokuty. Musieli też jednak wymienić z imienia wszystkich innych znanych im heretyków i udzielić o nich wszelkich informacji. Inkwizytorów niesłychanie interesowała ich liczba. Gotowi byli nawet obchodzić się z grzesznikiem łagodnie, mimo jego występku, byle tylko ten wyliczył kilkanaście lub więcej osób, nawet jeśli były niewinne. W rezultacie cała populacja, nie tylko winowajca, żyła w nieustannym lęku, co pozwalało na manipulowanie nią i kontrolowanie. W sumie każdy, czy chciał, czy nie, stawał się donosicielem.

Nawet najłagodniejsza z kar, czyli pokuta, mogła okazać się surowa. Najlżejszą - nakładaną na tych, którzy przyznali się do błędu dobrowolnie w wyznaczonym czasie - była tak zwana dyscyplina. Na ile pozwalała obyczajność (i pogoda), musieli oni każdej niedzieli stawić się w kościele bez szat i z biczem w ręku. W pewnej chwili, podczas mszy, ksiądz poczynał chłostać ich z zapałem w obecności całego zgromadzenia - było to „interludium paroksyzmu”, jak cierpko stwierdza pewien historyk, „podczas misterium służby Bogu” [13] .
W pierwszą niedzielę każdego miesiąca pokutnik musiał odwiedzać po kolei wszystkie domy, gdzie przedtem spotykał innych heretyków. I w każdym domostwie znów go chłostano. Co więcej, żądano, by w dni świąteczne szedł w uroczystej procesji przez całe miasto, podlegając kolejnej chłoście. Karę taką miał ponosić przez całe swoje życie, chyba że inkwizytor -który tymczasem mógł dawno odjechać - powrócił, przypomniał sobie o nim i zawyrokował, że zwalnia go z reszty pokuty.

Inną jej formą, również uważaną za łagodną i miłosierną, była pielgrzymka. Należało odbyć ją pieszo, co zabierało nawet parę lat, podczas których rodzina pielgrzyma mogła przymierać głodem. Istniały dwie różne odmiany pielgrzymki. Krótsza obejmowała szlak 19 sanktuariów rozsianych po całej Francji, a w każdym z nich pątnik musiał poddawać się chłoście. Większa wiązała się z dłuższą podróżą - z Langwedocji do Santiago de Compostela, Rzymu, Kolonii czy Canterbury. W XIII wieku pielgrzymom nakazywano niekiedy wyprawę do Ziemi Świętej, niczym krzyżowcom, na okres od dwóch do ośmiu lat. Jeśli zdołali przeżyć, musieli zaopatrzyć się w list od patriarchy Jerozolimy w Akce, poświadczający odbycie pokuty. W pewnym jednak momencie znalazło się tam tak wielu heretyków, że papież zaprzestał tej praktyki z lęku, by całej Ziemi Świętej nie skaziły ich idee.

Heretyków, którzy dobrowolnie wyznali winę, zmuszano też do noszenia przez całe życia krzyża barwy szafranu, naszytego z tyłu i z przodu na każdej ich szacie. Pokutnik narażony był przez to na upokorzenie, ośmieszenie, drwiny czy nawet akty przemocy. Napiętnowani w ten sposób ludzie padali ofiarą ostracyzmu społecznego, gdyż nikt nie chciał z nimi przestawać. Młode kobiety nie mogły zaś znaleźć kandydatów na mężów.

Pokutą mogła też być grzywna. Kary tego typu szybko stały się jednak źródłami skandali, gdyż inkwizytorzy często wymuszali od skazanych spore sumy. Niebawem zaczęło się szerzyć łapownictwo i korupcja. W 1251 roku papież zabronił nakładania na pokutników grzywny, zakaz nie potrwał jednak długo i inkwizytorzy „mogli do woli szafować karami pieniężnymi”. Śmierć nie uwalniała wcale od pokuty. Jeśli ktoś zmarł przed jej ukończeniem, uważano, że spotkała go kara boska, co oznaczało, że w oczach Boga nałożona na grzesznika kara okazała się niewystarczająca. W takich wypadkach wykopywano jego szczątki i palono je publicznie. Własność takiego człowieka mogła wtedy ulec konfiskacie, a pokutą obciążano jego żyjących bliskich, niczym długiem.

Tak oto wyglądały łagodne, miłosierne kary czekające tych, którzy dobrowolnie wyznali swój grzech i donosili na innych. Wymuszone od nich informacje zapisywano z najdrobniejszymi szczegółami. Zyskiwano w ten sposób ogromną „bazę danych”, do której późniejsze śledztwa wciąż coś dorzucały. Cały ten materiał sprawnie uporządkowano, żeby w razie potrzeby bez trudu odnaleźć żądaną informację. Podejrzanym można było wówczas wytknąć wykroczenia i występki popełnione (lub rzekomo popełnione) 30 albo i 40 lat wcześniej. W 1316 roku pewnej kobiecie udowodniono na przykład, że więziono ją z powodu herezji w 1268 roku. Były to jakby zaczątki systemu monitorowania obywateli, funkcjonującego we współczesnych państwach, lub komputerowego gromadzenia danych przez policję, w odniesieniu do przestępstw młodocianych, takich dajmy na to, jak palenie marihuany czy też udział w demonstracjach, co dziś wykorzystywane jest niekiedy do zdyskredytowania polityka albo innej powszechnie znanej osobistości.

Kiedy inkwizytorzy przybywali do jakiejś miejscowości, zatrzymywali się w prowizorycznej siedzibie i tam właśnie zaczynali wysłuchiwać zarówno zeznań, jak denuncjacji. Stwarzało to często nieodpartą wręcz pokusę do snucia złośliwych intryg, załatwiania osobistych porachunków, szkodzenia wrogom. Żony nieraz zachęcano do denuncjowania mężów, dzieci - do donosów na rodziców. Wynajdywano świadków zdolnych uwiarygodnić złożone wcześniej zeznania. Jeśli kogoś obciążały doniesienia dwóch osób, funkcjonariusz mógł go zawezwać do stawienia się przed trybunałem inkwizycji. Nakazowi takiemu towarzyszyło pismo z obciążającymi go świadectwami, jednak bez nazwisk oskarżycieli i świadków, tych bowiem nigdy nie ujawniano.

Jeśli oskarżony nie podporządkował się nakazowi, przez trzy tygodnie z rzędu wzywano go do stawiennictwa przed sądem. Gdy nadal się nie ujawniał, wyklinano go i ogłaszano wyrzutkiem. Nikomu nie wolno było go żywić, udzielać mu schronienia czy też azylu w kościele, pod groźbą ekskomuniki.

Jeśli zaś zgłosił się na wezwanie inkwizycji, formalnie rozpatrywano dowody przeciw niemu i gdy uznano je za wystarczające, oficjalnie go zatrzymywano. Odtąd znajdował się już w rękach inkwizycji. A że żaden inkwizytor nie przyznałby się do błędu, chwytano się każdego sposobu, byle tylko wydobyć z nieszczęśnika wyznanie. Przesłuchiwania trwały bardzo długo. Według jednego z funkcjonariuszy „pośpiechu należy się wystrzegać (…) bo ból i niedogodności więzienia nieraz wiodą do zmiany zdania” [14] . Podejrzanych często trzymano w ścisłym odosobnieniu, póki nie przyznali się do winy. Czasami zakuwano ich w łańcuchy i wzbraniano im wszelkich odwiedzin. Niekiedy umierali z głodu. Nierzadko jednak usiłowano ich złamać właśnie fałszywą serdecznością i dobrocią. Bywało, że poddawano ich torturom.

Według zasad prawa cywilnego, ludzie uczeni, żołnierze, rycerze i szlachetnie urodzeni byli nietykalni, a więc nie podlegali torturom. Inkwizycja zdołała zmienić ten stan rzeczy, można było zadawać cierpienie fizyczne każdemu, bez względu na wiek, płeć czy pozycję społeczną. Początkowo inkwizytorzy nie mogli torturować podejrzanych osobiście, wolno im było jedynie asystować przy tym i pouczać świeckich wykonawców, jak mają to czynić, obserwując jednocześnie oraz notując wszystko, co mówił wzięty na męki oskarżony. W 1252 roku bulla papieża Innocentego IV pozwoliła im jednak na to, pod warunkiem, że tortura „nie spowoduje kalectwa ani śmierci” [15] . Inkwizytorzy szybko jednak nauczyli się obchodzić ten zakaz. Pomocna stała się też wspomniana już dyspensa, udzielona przez nowego papieża, Aleksandra IV, zezwalająca im na wzajemne rozgrzeszanie się z przekroczenia tego zakazu.

Tradycyjna niechęć duchowieństwa do rozlewu krwi przybrała na sile. W rezultacie nadal unikano posługiwania się instrumentami ostro zakończonymi na korzyść łamania kołem, miażdżenia kciuków oraz innych metod, dzięki którym krew mogła się polać jedynie „przypadkiem”. Bardzo popularne stały się kleszcze oraz inne podobne narzędzia. Szarpanie nimi ciała powodowało obfite krwawienie, jeśli jednak rozpalono je do czerwoności czy do białości, rozgrzany metal przypalał ranę i tamował krew. Podobnymi sposobami usiłowano też przedłużyć tortury i zwiększyć częstotliwość stosowania. Początkowo oskarżonego można było brać na męki tylko raz i to nie na dłużej niż na pół godziny. Inkwizytorzy zdołali obejść i ten zakaz, obstając przy twierdzeniu, że sama tortura jest niepodzielna i każde kolejne pół godziny to tylko jej kontynuacja. Innymi słowy, podejrzany mógł być torturowany w celu odpowiedzenia na jedno konkretne pytanie, lecz konieczność wymuszenia odpowiedzi na drugie i trzecie usprawiedliwiała kolejne fazy tortury. Liczne źródła wspominają o osobach męczonych dwa razy dziennie przez cały tydzień lub jeszcze dłużej.

W praktyce oskarżonego torturowano, póki nie decydował się złożyć zeznań, co wcześniej lub później musiało nastąpić. Wtedy przenoszono go do przyległego pomieszczenia, gdzie wysłuchiwano jego słów i zapisywano je. Następnie odczytywano mu treść zeznań i zadawano formalne pytanie, czy zgadza się ona z prawdą. Jeżeli odpowiedział twierdząco, notowano, iż złożył zeznanie „dobrowolnie i spontanicznie”, a nie wskutek „przemocy lub strachu”. Potem wydawano na niego wyrok.

Zasadniczo do kary śmierci uciekano się w ostateczności. Wielu inkwizytorów wolało „zbawić” duszę oraz w mniejszym lub większym stopniu oszczędzić ciało, by pokuta lub pielgrzymka oskarżonego świadczyła o miłosierdziu i potędze wiary. Ponadto - jak zauważył pewien historyk -„nawrócony, który mógł donosić i denuncjował przyjaciół, był dużo użyteczniejszy niż zmasakrowane zwłoki” [16] .

Inkwizytorzy szybko się zorientowali, że niektórzy heretycy dążyli do możliwie szybkiej męczeńskiej śmierci, „oni zaś nie zamierzali usatysfakcjonować ich pod tym względem” [17] . Stosowano wtedy długotrwały, nieustanny ból, który odbierał chęć do męczeństwa. Zatwardziałych grzeszników poddawano z kolei jeszcze dłuższym i bardziej wyrafinowanym mękom. Oficjalnie nakazywano zakuwać ich w łańcuchy i trzymać w odosobnieniu co najmniej przez sześć miesięcy, a często ponad rok. Ich żonom i dzieciom zezwalano niekiedy na odwiedziny w nadziei, że oskarżeni staną się mniej nieprzejednani. Mogli ich też odwiedzać teologowie i nakłaniać do zmiany zdania pochlebstwem, logiczną argumentacją lub namowami.

Mimo że karę śmierci orzekano niechętnie, stosowano ją jednak dość często. Pod tym względem ostentacyjna, klerykalna hipokryzja nie miała sobie równej. Inkwizytorzy nie mogli sami dokonywać egzekucji: byłoby to niezgodne z etyką chrześcijańską. Musieli natomiast stosować się do rytuału, na którego mocy skazańca wydawano władzy świeckiej, zazwyczaj ze słowami: „Wydajemy cię teraz sprawiedliwości świeckiej, błagamy jednak, by zechciała ona złagodzić swój wyrok i oszczędzić rozlewu krwi oraz niebezpieczeństwa śmierci” [18] . Wszyscy wiedzieli, że to jedynie czcza formuła, że inkwizytor, wzorem Piłata, umywa ręce od całej sprawy. Nikt się nie łudził, że słowa te oznaczają coś innego niż stos.

Aby egzekucjom zapewnić możliwie dużą liczbę widzów, wykonywano je, jeśli się tylko dało, w dni świąteczne. Skazańca przywiązywano do pala, stojącego na stercie suchego drewna, na tyle wysokiego, żeby widział go cały zgromadzony tłum. Później, w Hiszpanii, niekiedy duszono ofiarę przed podpaleniem bierwion, by oszczędzić jej agonii w płomieniach. Inkwizycja nie wykazywała we wcześniejszych latach podobnej wielkoduszności, choć czasami skazanego mógł udusić dym, co powodowało nieco szybszy zgon. Gdy już było po wszystkim, „rozpoczynał się odrażający proceder ostatecznego unicestwiania na wpół spalonego ciała - dzielono je na części, łamiąc przy tym kości, i rzucano wraz z wnętrznościami na gorejące kłody” [19] .

Do owego przerażającego rytuału przywiązywano wielką wagę w przypadku palenia heretyckich przywódców, gwarantował on bowiem, że ich zwolennicy nie przechowają żadnych szczątków w charakterze relikwii.

Inkwizytorzy bardzo skrupulatnie prowadzili buchalterię. Po spaleniu czterech heretyków, 24 kwietnia 1323 roku, w księgach inkwizytora Carcassonne znalazło się następujące wyszczególnienie wydatków:

Za duże kłody drewniane: 55 solidów, 6 denarów.
Za pędy winorośli: 21 solidów, 3 denary.
Za słomę: 2 solidy, 6 denarów.
Za cztery stosy: 10 solidów, 9 denarów.
Za sznury na pęta skazańców: 4 solidy, 7 denarów.
Każdemu z katów po 20 solidów, razem 80 solidów. [20]

W tych liczbach można by się dopatrzyć swoistej makabrycznej prawidłowości. Wartość wynagrodzenia każdego z oprawców równa się mniej więcej wartości czterech stosów i jest nieznacznie tylko niższa od ceny wiązki winorośli. Podobnie jak wiele innych instytucji, obojętnie o jakim charakterze, inkwizycja wydała też własne, słynne osobistości. Jedną z pierwszych był osławiony Konrad z Marburga, który uważał, że psychiczne i fizyczne tortury to szybka droga do zbawienia. Na początku kariery był przewodnikiem duchowym niemieckiej księżniczki, kanonizowanej później Elżbiety Turyńskiej. Jego sadystyczne porady sprawiły, że w dwudziestym czwartym roku życia zmarła z powodu dobrowolnych umartwień. Konrad już wówczas zaczął tępić heretyków, wspomagany przez swego biskupa. Później, w 1227 roku, papież powierzył mu zwierzchnictwo inkwizycji w Niemczech z nieograniczonymi właściwie uprawnieniami. Upojony władzą Konrad nierozważnie oskarżył o herezję wiele osób wysokiego rodu, ludzi o szerszych horyzontach, nie tak łatwych do pognębienia jak ich francuscy pobratymcy. Wielu z nich miało powiązania z cesarzem Fryderykiem II (skądinąd ekskomunikowanym). Kiedy Konrad wyprawił się przeciw nim, koło Marburga wpadł w zasadzkę i zginął.

Na rok przed jego zgonem (w 1233 roku) inny inkwizytor, Konrad Tors, zainicjował podobną kampanię, najeżdżając miasto po mieście i skazując masowo na stos. „Spaliłbym stu niewinnych -głosił - gdyby tylko znalazł się między nimi jeden winny” [21] . Po śmierci Konrada z Marburga, papież nakazał mu kontynuować działania. Torsowi nie trzeba było zachęty, obowiązki swoje wypełniał żarliwie i z zamiłowaniem. Fanatyczny zapał przyćmił jednak jego brak zdolności do trzeźwego myślenia. Oskarżony przez niego, a niezbyt z natury pokorny członek wysokiego rodu ani myślał czekać na niepomyślny dla siebie wyrok i niezwłocznie wysłał Torsa na tamten świat.

Jednym z najbardziej sławnych, czy raczej niesławnych pierwszych inkwizytorów był Bernard Gui. Urodził się około 1261 roku w Limousin, dominikaninem został w 1280, a funkcję inkwizytora Tuluzy powierzono mu 27 lat później. W 1317 roku papież zlecił mu misję „zaprowadzenia porządku” w północnych Włoszech, poważnie zagrożonych wówczas herezją. Bernard był aktywnym i gorliwym inkwizytorem do 1324 roku, zmarł siedem lat później.

Zachował się rejestr wyroków wydanych przez niego w czasach, gdy działał w Tuluzie. W latach 1308-1322 skazywał za herezję przeciętnie jedną osobę tygodniowo. Na stosie spalono 40 osób, około 300 uwięziono, a 36 najpewniej zdołało jakoś wydostać się z jego szponów [22] .

Bernard w dużej mierze zawdzięczał swoją wątpliwą sławę spisowi pouczeń, sporządzonemu z myślą o kolegach po fachu, Podręcznikowi inkwizytora, ukończonemu około 1324 roku. W tekście tym (zachowało się wiele jego XIV-wiecznych kopii) daje on przegląd różnych heretyckich przekonań, z którymi się zetknął jako inkwizytor. Nazywa tam heretyków „dzisiejszymi manichejczykami” albo „pseudoapostołami”, wylicza argumenty przytaczane przez nich we własnej obronie, poucza co do metod śledztwa oraz instruuje, jak należy prowadzić przesłuchanie. Miał opinię bezlitosnego, o czym wyraźnie świadczy jego upodobanie do zadawania bolesnych tortur. Bernard jawnie zachwala ich użyteczność w wydobywaniu „prawdy” nie tylko z oskarżonych, ale i świadków. Gdy papież, w odpowiedzi na powszechne skargi, usiłował ograniczyć tortury, Bernard natychmiast zaczął biadać, upierając się, że zagrozi to skuteczności inkwizycji.

W zakończeniu swojej księgi Bernard zamieścił ogólne wskazówki co do tego, jak przyzwoity inkwizytor ma się zachowywać wobec innych osób, Powinien on „dbać, ogłaszając wyrok o karze gardłowej, by twarz jego tchnęła współczuciem, mimo wewnętrznego nieprzejednania i nie zdradzać swego oburzenia ani gniewu, co pociągnęłoby za sobą zarzut okrucieństwa” [23] .

A zatem nawet inkwizytorzy musieli troszczyć się o swój publiczny wizerunek. Dzisiaj również troska o to, jak ich widzą inni, zaprząta umysły znanych osobistości.





Źródła:

• [13] Lea, A History of Inquisition of the Middle Ages, t.1, str.464 • [14] Maycock, The Inquisition, str.157 • [15] jak wyżej, str.158 • [16] Lea, A History of Inquisition of the Middle Ages, t.1, str.541 • [17] jak wyże
• [18] Maycock, The Inquisition, str.173 • [19] Lea, A History of Inquisition of the Middle Ages, t.1, str.552 • [20] jak wyżej, str.553 • [21] jak wyżej, t.2, str.334 • [22] jak wyżej, I, str.494 • [23] jak wyżej, str.368

znal. w uStroniu

https://bit.ly/2D1w04m

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz