Chalica - unitariański rytuał świateł
...
Jarek Kubacki
Moje rozważania na temat 7 zasad UU's - na kanwie rytuału świateł - Chalica.
7 świateł, czyli co to właściwie takiego ten religijny liberalizm?
W mijającym tygodniu dwukrotnie świetowałem ceremonię, która bez wątpienia można nazwać nową (bo liczy sobie dopiero 13 lat), być może również (przynajmniej dla niektórych, bo dla innych jest właśnie par excellence religijna) tradycja: Chalica (wym. Czalika). Wprawne ucho wyłowi w brzmieniu tej nazwy echo żydowskiej chanuki, co zdecydowanie postawi nas na dobrym tropie, bowiem Chalica jest świętem świateł. Mówiac najprościej: świetujac Chalica, zapalamy światła (idealiter różnych kolorów, ale to akurat nie zawsze jest możliwe) , które odpowiadają siedmiu zasadom (7 principles) sformułowanym przez Kościół Unitarian Uniwersalistów. Swiatła można zapalać każdego dnia, albo raz w tygodniu, można je równiez zapalić w ramach jednego spotkania, poświecając każdemu z nich chwile refleksji. Jeśli zapala się je osobno (np. każdego dnia lub raz w tygodniu), można zadecydować, że dzień czy tydzień w szczególny sposób stanie pod znakiem danej zasady: zarówno w sensie pogłebionej refleksji nad nią jak i przede wszystkim obracania jej w czyn.
Przede wszystkim jednak liczą się owe zasady, z którymi związane są poszczególne światla i im własnie chciałbym poświecic nieco uwagi. Przyznam bowiem, że ostatnimi czasy przybyło mi kolejne źródło irytacji. Otóż zżymam się na to, w jaki sposób w różnych rozmowach i dyskusjach używa się w kontekście religijnym określenia 'liberalny'. Mennonickiemu pastorowi zdecydowanie nie wypada pisać, że 'nóż mu się w kieszeni otwiera' (przy okazji chcę wszystkich uspokoić - przy mojej zręczności co najwyżej bym się nim sam pokaleczył ), wiec może odwołajmy śie do staroświeckiego 'szlag mnie trafia', gdy wyznacznikiem 'religijnego liberalizmu' stają się co bardziej otwarci przedstawiciele religii na danym terenie panującej - z tych, co to tak ładnie się uśmiechają, a 'przecież mogli zabić'. Oczywiście wiem, czym to jest spowodowane. Wszystko po prostu zależy od kontekstu. I tak jak wówczas, gdy uporczywie głosujemy 'strategicznie', wybierając 'mniejsze zło' (co skądinad czasem może być konieczne!), przyczyniamy się do stopniowego zawężania sceny politycznej, zacierania różnic ideowych i zmian pierwotnych znaczeń pojęć i określeń (w ten sposób konserwatysta może się stać 'lewakiem', albo, dla odmiany, 'naziolem'), tak i w innych dziedzinach kontekst, który zresztą sami kształtujemy za pomocą naszych wyborów, określa nasze postrzeganie świata. Poza tym nie jestem absolutnie zwolennikiem żadnej postaci 'ortodoksji na odwyrtke', w ramach której powstałby jakiś 'metr z Sevres religijnego liberalizmu', za pomocą którego zaczelibyśmy go mierzyć i wystawiać sobie na wzajem cenzurki, czy zgoła jakieś 'zezwolenia' na nazywanie się religijnymi liberałami. Sam pamiętam, jak się zniesmaczyłem, gdy wiele lat temu spotkałem na jakimś spędzie religijnych liberałów ówczesnego (i ostatniego, bo zaraz po tym organizacja faktycznie wymarła) prezesa 'Zwingli-Bond' - stowarzyszenia skupiającego liberalnych radykałów, przeciwnych wszelkim kompromisom z kościelną ortodoksją. Stał sobie, nieco opuszczony, przy wypełnionym zakurzonymi i pożółkłymi publikacjami, stoisku. Podszedłem, przedstawiłem się ładnie i rozpocząłem rozmowę. Tylko po to, by 5 minut później usłyszeć, że 'żaden ze mnie liberał religijny', bo jestem 'co najwyżej umiarkowanym ortodoksem'. No cóż... Może dlatego wcale jakoś szczególnie nie opłakuję Zwingli-Bond, chociaż generalnie 'przecież mi żal' z tego powodu, że różne nurty i wspólnoty, które składają się na nasz wielobarwny krajobraz religijny, stopniowo odchodzą w niebyt i zapomnienie. Nie będe tu więc tworzył żadnej 'liberalnej ortodoksji', ale chcę się sprzeciwić również 'wolnej amerykance' w posługiwaniu się tym pojęciem, w wyniku której wystarczy w swojej wspólnocie religijnej np. łaskawie pozwolić kobietom na coś więcej niż jedynie zmywanie kościelnej podłogi na mokro i nie gonić pedalow z widłami, by zasłuzyć sobie na miano 'liberała'. Nurt liberalny ma swoją historię i w ramach tej historii podjęto cały szereg prób zdefiniowania tego, o co w nim chodzi. Nikt nie musi się tym definicjom podporządkowywać, ale nie jest też dobrą rzeczą zachowywać się tak, jakby ich nie było.
By nie bylo wątpliwości, 7 zasad, które sformułowali unitarianie uniwersaliści, nie jest więc jedyną próbą określenia naszej tożsamosci ideowej. Co więcej, nie jest nawet moją ulubioną (tutaj musiałbym chyba odesłac do 5 'smooth stones of liberal religion' Jamesa Luthera Adamsa https://www.youtube.com/watch?v=PKR9ejFW3lY), ale, ponieważ nimi się właśnie w ostatnich dniach zajmowałem, postanowiłem nimi się też z Wami podzielić. Nie będzie to dokładny przekład (raczej rodzaj parafrazy), więc, jeśli ktoś chce dowiedzieć się, jak to sformułowano pierwotnie, niech zajrzy tutaj (https://www.uua.org/beliefs/what-we-believe/principles), poza tym do każdej zasady dołożę odrobinę własnego komentarza, który już w ogóle idzie wyłacznie na moje konto, więc, gdybyście się chcieli pobić właśnie o komentarz, to biorę wszystkie zarzuty pod jego adresem na (własną) klatę...
1. Niezbywalna wartość i godność każdego człowieka.
Przyznając się do tej zasady, w oczach jednych głosisz 'oczywistą oczywistość', podczas gdy ktoś inny już stoi w dołkach startowych, by ci pokazać, że bredzisz jak potluczony. Zarzutów jest cała masa i pochodzą z wielu stron jednocześnie. Po pierwsze (miałem na ten temat ciekawą dyskusję parę dni temu na fejsbukowym forum rosyjskim UU) mówimy przecież podobno o religii, jakim cudem zatem zaczynamy nie od Boga, tylko od człowieka? Czy to nie jest ostateczny dowód na to, że współczesny unitarianizm (albo szerzej - religia liberalna) już dawno przestał być religią i stał się jedną z wielu postaci świeckiego humanizmu? Zacznijmy od tego, że rzeczywiście można być członkiem liberalnej wspólnoty religijnej, a jednocześnie uważać się za świeckiego humaniste. To jest całkowicie uprawniona osobista interpretacja i nikomu nic do tego. Jednak moim skromnym zdaniem nie jest to jedyna interpretacja, ani nawet najbardziej rozpowszechniona. Co mnie w tym momencie przychodzi do głowy, to zdanie wyrażone przez pewnego holenderskiego teologa (który zresztą sam się do nurtu liberalnego nie zaliczał): 'Być może w wierze, Kościele i teologii, rzeczywiście ciągle chodzi o Boga, ale Bogu chodzi własnie o człowieka'. Moim zdaniem religijność liberalna to taka, która własnie z tego poglądu wyciąga najbardziej radykalne konsekwencje. Inny zarzut pochodzi od wszelkiej maści krytków humanizmu, post- i transhumanistów. Czy takie postawienie sprawy nie umacnia jedynie ludzkiej pychy i arogancji, która prowadzi do ustawicznego szarogęszenia się człowieka na tej planecie, stawiania swoich potrzeb ponad potrzebami innych gatunków, niszczenia wszystkiego, co żyje etc.? Moim zdaniem nie musi. Co więcej, jeśli zastanowimy się nad tą zasadą nieco dłużej, może się okazać, że stoi ona właśnie w sprzeczności z tymi zjawiskami. Przede wszystkim nigdzie nie jest tu napisane, że wartość i godność są związane WYŁĄCZNIE z rodzajem ludzkim, że nie można - i nie należy - traktować ich maksymalnie inkluzywnie. Po wtóre osobiście wydaje mi się, że to, co najbardziej niebezpieczne dla życia na naszej planecie, wcale nie wynika z traktowania człowieczeństwa i jego godności jako wartości naczelnej. Wręcz przeciwnie - jednym z podstawowych powodów, dla których pustoszymy świat wokół siebie, jest to, że właśnie nie dostrzegamy swej NIEZBYWALNEJ wartości i godności, lecz łaczymy je np. z posiadaniem, pozycją, władzą, zaspokajaniem potrzeb itd., itp. Mówimy o człowieku jako 'koronie stworzenia', ale w rzeczywistości składamy tę koronę na zupełnie inne 'skronie', podporządkowując się nieludzkim (chociaż pochodzącym od człowieka) strukturom, porządkom i potrzebom. Dla mnie wiara (bo to jest wiara - czasami wydaje mi się, że humanizm ze swej istoty ZAWSZE jest wiarą i w tym sensie nigdy nie jestem całkowicie 'świecki'!) w godność człowieka, oznacza jednocześnie ustawiczne poszukiwanie najgłębszych podstaw tej godności i ustawiczne poddawanie krytyce tego, co taka podstawa nie jest, chociaż bardzo by nią chciało być... I wreszcie na koniec rzecz może najtrudniejsza. Kiedyś dyskutowałem tutaj o Mariuszu Trynkiewiczu. Co z szacunkiem dla człowieka w kontekście kogoś takiego jak on? Postawiłem wówczas tezę, iz są różne postacie (czy może stopnie) szacunku. Jest szacunek, który sobie zdobywamy: nasza postawa, naszymi czynami, tym, w jakiej mierze realizujemy nasze człowieczeństwo w praktyce. Jest jednak również coś innego: fundamentalny szacunek do człowieka, który polega jedynie ('jedynie') na jego człowieczeństwie - nawet jeśli to człowieczeństwo zostało zduszone, może nawet nieomal zabite przez to, co ten człowiek zrobił innym (i sobie). Ten szacunek nie tylko nie zależy od naszych czynów, ale istnieje wręcz POMIMO tego, co dana osoba zrobiła. Na niego nie da się w żaden sposób 'zasłużyc', nie można go również utracić. Trudne, ale, jak sądzę, konieczne...
2. Sprawiedliwość i współczucie (w oryginale angielskim jest tu jeszcze, bardzo trudne do oddania jednym polskim słowem, słówko 'equity', które oznacza traktowanie 'fair', równość w traktowaniu).
Istnieją różne definicje 'sprawiedliwości'. W naszym kręgu kulturowym najsilniej oddziałuje starorzymskie pojęcie 'iustitia', które można opisać jako - maksymalnie bezstronne (stąd opaska na oczach sprawiedliwości) oddawanie każdemu tego, co mu się należy, na co zasłużył. Osobiście bliżej mi do pojęcia sprawiedliwości (cedakah), które czasami - choć również nie zawsze i nie wszędzie! - przebija się w Biblii. Tam sprawiedliwość łączy się z naprawą wzajemnych odniesień, w wyniku której człowiek, a za jego sprawą cały (wszech-)świat, będzie mógł w praktyce realizować swoje powołanie, swoją godność, swoją najgłebszą 'opowieść'. Tak pojmowana sprawiedliwość zawsze jest nierozłącznie związana ze współczuciem i empatią. Nie da się być cadykiem (sprawiedliwym) nie będąc chasydem (chesed - miłosierdzie, współczucie). Zawsze mam problem, gdy ktoś - czy to mówiąc o człowieku czy o Bogu - próbuje rozdzielać sprawiedliwość i miłosierdzie i rozgrywać je między sobą. Moim zdaniem miłosierdzie i współczucie są właśnie glebą, z której wyrasta sprawiedliwość. W przeciwnym razie nie jest ona sprawiedliwością lecz zwykłym 'wyrównywaniem rachunków', a to naprawdę nie to samo...
3. Akceptacja dla drugiego i zachęta do duchowego wzrostu.
Ileż w tej zasadzie jest ukrytych założeń... Pierwszym i podstawowym z nich jest, rzecz jasna, to, że w ogóle istnieje jakiś 'duchowy wzrost'. W tym ujawnia się, rzecz jasna, charakterystyczne dla religijnych liberałów, optymistyczne podejście do rzeczywistości, a przede wszystkim do człowieka. A może to nie do końca tak? Optymizm życiowy to jedna z najbardziej nierównomiernie rozłożonych cech ludzkiego charakteru. Osobiście posiadam go raczej w stopniu niedostatecznym niż w nadmiarze - jestem typowym czarnowidzem. Do tego nie cierpię wręcz zakrzykiwać tego swojego czarnowidztwa w żaden sposób. Mam wręcz absurdalną skłonność do mierzenia się z własnymi apokaliptycznymi wizjami, rozpamiętywania ich, wymyślania najgorszych scenariuszy. Kto mnie zna, ten wie. I im lepiej mnie zna, tym lepiej wie... Dlatego optymizm to nie moja droga. Na własny użytek rozróżniam między optymizmem a nadzieją. Nadzieja wypływa z jakiegoś 'pomimo', z jakiegoś buntu, jakiejś niezgody na to, co jest, a nie z przekonania, ze 'wszystko się kiedyś wyprostuje i uładzi'. Nie! Nic 'się' - samo z siebie - ani nie wyprostuje ani nie uładzi: dotyczy to zarówno świata jak i mnie samego. A już na pewno nie przez przymykanie oczu na to, co jest i jak jest, bo przecież że 'żyjemy na najlepszym ze światów' (może, ale co z tego?). Nadzieja ma w sobie coś z zaufania marzeniom i snom. Polski unitarianin Karol Grycz-Śmiłowski w taki sposób pisał o Jezusie: 'Wyśnił przepiękną wizję nowego człowieka i nowego społeczeństwa, które sobie nareszcie uświadomi duchowe podstawy bytu i nie będzie już z ciemnych jaskiń złowrogich systemów wychodziło tylko na żer, ale do najszczytniejszych będzie zdążać sfer. Wiara ta była tak potężna, wizja tak wyraźna, że widział zbliżające się tuż, tuż na ziemię ,,Królestwo Boże"!' Oczywiście, i za tymi słowami kryje sie założenia, że istnieją jakieś 'duchowe podstawy bytu' i jakieś 'najszczytniejsze sfery', do których możemy - i powinniśmy - 'podążać'. Nad tym również można dyskutować, ale w każdym razie nie chodzi o to, by negować, iż jesteśmy uwięzieni w 'jaskiniach złowrogich systemów' i wyruszamy z nich 'tylko na żer, zaś cała reszta jest tylko snem, któremu można zaufać i zacząć go realizować, albo potraktować na zasadzie: 'sen mara, Bóg wiara' i przejść nad nim do porządku dziennego... Jednak w tej zasadzie, oprócz zachęty do duchowego wzrostu, mamy również akceptację. Akceptację tego, że jesteśmy różni, taszczymy ze sobą rozne bagaże, podążamy różnymi drogami. I od razu pojawia się w tym momencie pytanie o GRANICE akceptacji. To pytanie zawsze wywołuje we mnie najpierw pewien uśmiech. Myślę sobie wtedy o 'Korowodzie' śpiewanym przez Grechute i o tym, 'kto nie umiał zasnąć, nim nie wymyślił granic'. Czy to naprawdę nie dziwne, że, zanim jeszcze solidnie weżmiemy śie za praktykowanie akceptacji wobec innych, chcemy wiedzieć, gdzie znajdują się jej granice? To tak, jak byśmy z góry przygotowywali sobie alibi na ten moment, w którym powiemy, że tego czy tamtego już się zaakceptować nie da. Co to mówi o szczerości naszych intencji? Osobiście staram się przede wszystkim jakoś zago 'teren' mojej akceptacji, napełnic go jakąś pozytywną treścią, by dopiero na jej podstawie zączać ewentualnie wytyczać takie czy inne granice, które służa obronie tych pozytywnych treści, a czasem również po prostu samoobronie. Staram się akceptować wszystkich (co zresztą nie oznacza, ze ze wszystkimi chce pozostawać w bliskich kontaktach!), ale na pewno nie staram się i nie zamierzam się starać akceptować wszystkiego!
4. Wolne i odpowiedzialne poszukiwanie prawdy i sensu.
Tutaj nawet ja - przy całym pragmatyzmie mego podejścia - mam potrzebę postawienia pytania: POSZUKIWANIE czy raczej TWORZENIE? Swoje podejście do tej kwestii oddaje zazwyczaj słowami zaczerpniętymi od Jerzego Prokopiuka ('Rozdroża, czyli zwierzenia gnostyka' str. 152-153): 'Człowiek jest swego rodzaju mostem między światem duchowym (...) a światem fizycznym, (...). Ale w węższym rozumieniu człowiek to dusza, czyli podmiot. Ten podmiot, dusza ludzka, jest symbolem rozumianym jako połączenie dwóch światów - duchowego i fizycznego. W tym sensie człowiek jest nie tylko nosicielem sensu i wartości, które otrzymuje ze świata duchowego, ale także jest współtwórcą tego sensu i wartości'. Wywód Prokopiuka jest o wiele dłuższy i zawiera jeszcze kilka bardzo interesujących myśli, ale to, co istotne w kontekście zadanego powyżej pytania, tkwi już w tych słowach: zarówno poszukujemy tego, co jest (w nas), jak tworzymy coś, co może powstać jedynie dzięki nam i naszej kreatywności. W duchu myśli holenderskiego filozofa i teologa, Laurensa ten Kate, dodałbym do tego jeszcze, ze to, co sami tworzymy, następnie oddziałuje na nas i tworzy nas dalej. Na ten temat można filozofować w nieskonczoność. Natomiast w każdym razie istotne wydaje mi się to napięcie między wolnościa i odpowiedzialnościa. Wolność ludzkich poszukiwań i ludzkiej twórczosci jawi mi się coraz mocniej jako wartość, którą należy pielęgnować i chronić. A zagrożenia tej wolności wypływają zarówno z czynników zewnętrznych jak z wewnątrz - z naszej własnej tendencji do popadania w niewolę przedmiotów, systemów, struktur, ideologii i innych ludzi. Jednak wolność istnieje jedynie w pełnej napięć relacji do odpowiedzialności. Osobiście zastanawiam się dlaczego właściwie nie wystawia się częściej 'Fizyków' Dürrenmatta? To niesamowicie aktualna sztuka...
5. Wolność sumienia i demokracja.
Czy ja w ogóle jestem 'demokratą'? Takim z przekonania? Mój stosunek do demokracji waha się gdzieś pomiędzy skromniutkim przekonaniem, ze jest ona po prostu najlepszym ze złych systemów, a - o wiele bardziej szumnym i w gruncie rzeczy par axcellence religijnym - przekonaniem/wiara znanego amerykańskiego kaznodziei liberalnego Harrego Emersona Fosdicka, iż 'zwykli ludzie są zdolni do niezwykłych czynów/osiągnięć'. To pierwsze - samo w sobie - jawi mi się jako jednak nazbyt 'chudziutkie', to drugie - bez tego pierwszego - jako nazbyt optymistyczne. Natomiast - przy całej ostrożności z jaką podchodzę do Fosdickowej wiary w demokrację - jestem temu starszemu koledze - a pośrednio w ogóle anglosaskiemu, a zwłaszcza amerykańskiemu, podejściu do tego zagadnienia - wdzięczny za zwrócenie uwagi, że również demokracja - podobnie jak humanizm - jest w gruncie rzeczy religijnym fenomenem. I, chociaż skądinad uważam się za Europejczyka z krwi i kości, który nie przepuści żadnej okazji, by dogryźć naszym kuzynom zza 'wielkiej wody', uważam, że nasze europejskie - racjonalnie-pragmatyczne - podejście do demokracji, chociaż stanowi skądinad bardzo potrzebny 'kubek zimnej wody', w ostatecznym rozrachunku po prostu nie wystarczy. Potrzeba nam więcej WIARY w demokracje. A może raczej więcej ŚWIADOMOŚCI, że demokracja w swej istocie jest właśnie wiarą...
Jednak nad tym wszystkim unosi się jeszcze inne przekonanie. 'Wiekszość', jak pisał szwajcarski reformator religijny Ulryk Zwingli, 'nie tworzy prawdy'. Również decyzja podjęta w zgodzie ze wszystkimi demokratycznymi procedurami nie musi być decyzją słuszną. I ta świadomość powinna być jednym z czynników skłaniajacych nas do obrony tego, co nazywamy wolnościa sumienia. O dłuższego czasu coraz mocniej zajmuje mnie właśnie zagadnienie sumienia i jego swobody w demokracji. Jednym z ważnych impulsów do tej refleksji była sprawa 'klauzuli sumienia'w Polsce. Nie ukrywam, że, chociaż jestem świadom ogromnych naduzyc jakie się z nią wiąża w praktyce, a przede wszystkim głebokiego fałszu, jaki kryje się u jej podstaw, gdy o 'wolność sumienia' tak mocno upomina się organizacja religijna, która sama regularnie te sumienia łamie i paraliżuje (pod pozorem 'kształtowania'), jednak nie jestem w stanie opowiedzieć się po stronie tych, którzy tak po prostu mówia: 'skoro coś jest dozwolone prawem, masz to po prostu bez szemrania robić/dostarczać/realizować'. Według mnie osoby głoszące coś takiego, nie zdają sobie sprawy, że podejmują bardzo niebezpieczną grę, której skutków nie da się przewidzieć. Nie chcę stosować 'argumentum ad Hitlerum', ale przypomnijmy sobie jednak Proces Norymberski i uświadommy, że, jeśli konsekwentnie zastowalibyśmy powyższa zasadę, W OGOLE NIE DAŁOBY SIĘ GO PRZEPROWADZIĆ. A czy aby rzeczywiście jesteśmy tacy pewni, ze demokracje nie dopuszczają się podobnych przestępstw? Retoryczny charakter tego pytanie jest chyba jasny dla wszystkich...
Powróćmy jednak jeszcze na moment do tego, jak zasada wolności sumienia stosuje się do sytuacji WEWNĄTRZ WSPÓLNOTY RELIGIJNEJ. To jest bowiem coś, co mnie nieodmiennie oburza: instytucje religijne, które od swoich czlonków wymagają podporządkowania się swoim dogmatom i 'nauczaniu moralnemu', jednocześnie stają się nagle rzeczniczkami 'wolności sumienia' w odniesieniu do rzeczywistości państwa czy społeczeństwa. Dla mnie jest szczyt obrzydliwej hipokryzji! Religijność liberalna to religijność oparta na szacunku dla osobistego osądu - również w kwestiach dogmatycznych i moralnych. Jeśli wspólnota religijna nie stanowi przestrzeni dialogicznej, jeśli nie zapewnia swoim własnym członkom bezwzględnego prawa do swobody osobistych dociekań i kierowania się tym, co w ramach tych dociekań odkryli i stworzyli, oraz wzajemnej wymiany plonami tych dociekań, niech się po prostu zamknie i nie wyciera sobie gęby 'wolnościa sumienia', bo tak naprawdę chodzi jej wyłącznie o to, aby urobieni według określonych wzorców, członkowie mieli maksymalną swobodę ich praktykowania i narzucania innym, a to do wolności sumienia ma się niczym izba wytrzeźwien do izby lordów! Oczywiście, że - również jako wspólnoty - podejmujemy wspólnie decyzje, formułujemy stanowiska i kierunki działania. I w ramach tego nie zawsze daje się osiagnać kompromis, a osiągnięte kompromisy nie zadowalają wszystkich. Jednakże również wtedy, gdy wspólnota postanawia wyruszyć w pewnym kierunku, nie powinno to prowadzić do łamania sumień tych, którzy mają odmienne wizje i poglądy. Niekiedy bywa to strasznie trudne (przypominam sobie w tym kontekście np. 'nabożenstwa dyskusyjne' na temat powstrzymywania się od przemocy, które prowadziliśmy kilka lat temu w moim zborze mennonickim), ale to nie zwalnia nas od tego, by próbować stworzyć przestrzeń, w którym również 'przegłosowana mniejszość' będzie się czuła dostrzeżona, usłyszana i doceniona. Przede wszystkim zaś w której nikt nie będzie próbował zmusić przedstawicieli tej mniejszości, aby zrobili coś, co jest niezgodne z ich sumieniem. Dla wspólnoty religijnej walka o wolność sumienia nie zaczyna się dopiero za drzwiami kościoła. Tak naprawdę to najpierw w nim ma miejsce sprawdzian tego, czy naprawdę szanujemy sumienia innych, czy tylko udajemy ten szacunek, gdy jest to nam wygodne...
6. Cel światowej społeczności: pokój, wolność i sprawiedliwość dla wszystkich.
Czasami wkurzam się na to jak bardzo tam w Ameryce (i w Polsce często też) kochają wielkie słowa, napuszone sformułowania, mocno brzmiące frazy. Pokój, wolność, sprawiedliwość - i to dla wszystkich... Mój Boże... Już tylko od wystukiwania tych słów na klawiaturze swojego komputera robię się jednocześnie zmęczony i cyniczny... 'Żelazną ręką zapędzimy ludzkość do szczęścia'? A jednak istnieje również coś takiego jak 'odwaga utopii', odwaga stawiania sobie zaje... (no sami wiecie...), nieosiągalnych celów. 'Bez wizji naród dziczeje', mawiał ks. Wilhelm Orański i, cholera, moim zdaniem miał rację... Chociaż bywam naprawdę zjadliwy w odniesieniu do tego typu 'celów', to jednocześnie coraz częściej uświadamiam sobie, ze 'poniżej tej stawki nie schodzę'. Albo gramy va banque albo ja wysiadam. Cały czas chodzi mi przy tym po głowie wizja niemieckiej teolog Dorothei Sölle, która, odnosząc się do krytyki swojej teologii - własnie jako 'nierealistycznej' i 'utopijnej' - odwołała się do średniowiecznych katedr. Budowano je przez wieki. Każde kolejne pokolenie ich twórców miało pełną świadomośc tego, ze nie ujrzy swego dzieła w postaci gotowej. Nie było nawet mowy o gwarancji 'liniowego postępu', bo w tzw. 'międzyczasie' ciągle coś się psuło, popadało w ruinę, albo było niszczone, więc często musieli zaczynać od zera. A jednak robili swoje - w imię pewnej wizji, pewnego planu. A przede wszystkim chyba w imię poczucia, ze byliby jakoś mniej ludzcy, mniej autentyczni, mniej godni miana twórcy, rzemieślnika, budowniczego, jeśli by się do tego dzieła nie przyłożyli, jeśli nie oddaliby mu swoich talentów, swoich sił, swego życia... Owszem, historia nauczyła nas, ze utopie są niebezpieczne. Czy jednak właśnie nie uczy nas również tego, że tylko na 'ciepłej wodzie z kranu' też się daleko nie zajedzie?
7. Świadomość, ze wspólnie tworzymy sieć współzależnych form egzystencji i szacunek dla tej współzależności.
Czym właściwie jest religia? W swojej istocie? F.D.E. Schleiermacher, zwany 'ojcem teologii liberalnej', uważał, że polega ona na 'poczuciu zależności jako takiej'. Reformowany rabin Lawrence Kushner pisze, ze otacza nas delikatna siatka połączeń, której częścią jesteśmy również my sami. Niektórzy nawet wywodzą samo słowo od 'religo' - łączyć, wiązać na nowo. Jeśli ci, którzy krytykują - jako 'nazbyt antropocentryczna' - pierwsza zasadę, w ogóle dotrwali do tego momentu, może właśnie zasada siódma stanowi odpowiedź na ich wątpliwości i zarzuty. Dla mnie początek i koniec stykają się ze sobą, wzajemnie uzupełniają i definiują. Tak, nam religijnym liberałom chodzi rzeczywiście o człowieka, o jego godność, o niezbywalność wartość każdej osoby, ale jednocześnie mamy świadomość, że nikt z nas nie jest 'samoistną wyspą'.
'Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj komu bije dzwon. Bije on tobie...'
John Donne
przekład: Stanisław Barańczak
Tak, zbyt długo odnosiliśmy te słowa jedynie do siebie. Zbyt długo nie dopuszczaliśmy do siebie świadomości, iż 'jesteśmy życiem, które chce żyć, otoczonym przez inne [formy] życia, które chcą żyć' (Albert Schweitzer - również jeden z klasyków religii liberalnej!). Teraz zbieramy tego plony i są one straszne! Dlatego właśnie ten dzwon bije dziś nie tylko nam, nie tylko mnie, ale całej planecie. Tego, co zniszczyliśmy w sposób bezpowrotny, nie da się już naprawić - to jasne! Jednak - choć późno - doszliśmy wreszcie do tego punktu, w którym zdajemy sobie sprawę, iż nasza współzależność nie ma granic. I może z tego wypływa jakaś nadzieja. Nie optymizm, ale jednak nadzieja...
A co do mnie, to spędziłem sobotni ranek, miast na czymś pożytecznym, na kolejnym wydaniu własnej 'walki z wiatrakami'. Bo przecież doskonale wiem, że nie zawrócę 'kijem' mojej pisaniny 'Wisły'. Dalej będzie się mówić o religijnym liberalizmie tak, jak się mówi teraz. Jedni będa się sami stroić w te piórka, drudzy ustroją w nie innych, albo będa rzucać określeniem 'liberał' niczym kamieniem - byle dobrze trafić, byle zabolało. Nie zapobiegnę ani nadużyciom ani rozczarowaniom. Co najwyżej będę się miał do czego odwołać w jednej czy drugiej dyskusji i nie będę musiał pisać wciąż tego samego. Ale to przecież też coś warte...
Jarosław Kubacki urodził się w 1971 r. w Łodzi. Studiował teologię w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie oraz Uniwersytecie Kościołów Reformowanych w Kampen (Holandia), a następnie w seminariach teologicznych związanych z Uniwersytetami w Lejdzie i Utrechcie oraz psychoterapię i medycynę naturalną w Akademii Sorag. Po kilkuletniej asystenturze na wydziale teologicznym Uniwersytetu Lejdejskiego postanowił poświecić się duszpasterstwu: najpierw we wspólnotach ekumenicznych, a następnie w różnych strukturach kościelnych. Obecnie jest pastorem Zjednoczonego Zboru Mennonickiego w Beverwijk kolo Amsterdamu, a jednocześnie kapelanem w domach opieki w Zoetermeer kolo Hagi. Funkcje kapelana spełnia w imieniu stowarzyszenia Vrijzinnigen Nederland, skupiajacego zwolenników religii liberalnej wywodzących się z różnych tradycji wyznaniowych i religijnych. Uważa się za religijnego humanistę zainspirowanego opowieścią Jezusa z Nazaretu.
Od kilkunastu lat jest aktywny również w holenderskiej polityce: najpierw w socjaldemokratycznej Partii Pracy, następnie w Zielonej Lewicy. Był członkiem think tanku ‘Socjalizm i Światopogląd’ oraz platformy religijnej w ramach GroenLinks ‘De Linker Wang’ (‘Lewy Policzek’) oraz członkiem redakcji kwartalnika pod tym samym tytułem, a także belgijskiego think tanku ‘Liberales’. Współpracował również z jedną z ostatnich aktywnych holenderskich komun: lejdejska ‘Eurodusnie’, w której współprowadził ‘sklep bez pieniędzy’ oraz zajmował się archiwizowaniem materiałów z historii radykalnej myśli i praktyki lewicowej. Ideowo bliski liberalnemu socjalizmowi o ‘zielonym’ zabarwieniu. W latach 1998-2008 był aktywnym holenderskim wolnomularzem związanym najpierw z Wielkim Wschodem Holandii, a następnie z Le Droit Humain i Holenderską Wielką Lożą Masonerii Mieszanej. Obecnie nie uprawia Sztuki Królewskiej w sposób czynny. Zainteresowania: zachodnia ezoteryka, kabała, rożokrzyż, martynizm, antropozofia, teozofia. Miłośnik ikon, średniowiecznych katedr (ale i małych drewnianych cerkiewek – np. na Sądecczyźnie), amerykańskiego transcendentalizmu i dobrych książek biograficznych.
Jarek Kubacki
Moje rozważania na temat 7 zasad UU's - na kanwie rytuału świateł - Chalica.
7 świateł, czyli co to właściwie takiego ten religijny liberalizm?
W mijającym tygodniu dwukrotnie świetowałem ceremonię, która bez wątpienia można nazwać nową (bo liczy sobie dopiero 13 lat), być może również (przynajmniej dla niektórych, bo dla innych jest właśnie par excellence religijna) tradycja: Chalica (wym. Czalika). Wprawne ucho wyłowi w brzmieniu tej nazwy echo żydowskiej chanuki, co zdecydowanie postawi nas na dobrym tropie, bowiem Chalica jest świętem świateł. Mówiac najprościej: świetujac Chalica, zapalamy światła (idealiter różnych kolorów, ale to akurat nie zawsze jest możliwe) , które odpowiadają siedmiu zasadom (7 principles) sformułowanym przez Kościół Unitarian Uniwersalistów. Swiatła można zapalać każdego dnia, albo raz w tygodniu, można je równiez zapalić w ramach jednego spotkania, poświecając każdemu z nich chwile refleksji. Jeśli zapala się je osobno (np. każdego dnia lub raz w tygodniu), można zadecydować, że dzień czy tydzień w szczególny sposób stanie pod znakiem danej zasady: zarówno w sensie pogłebionej refleksji nad nią jak i przede wszystkim obracania jej w czyn.
Przede wszystkim jednak liczą się owe zasady, z którymi związane są poszczególne światla i im własnie chciałbym poświecic nieco uwagi. Przyznam bowiem, że ostatnimi czasy przybyło mi kolejne źródło irytacji. Otóż zżymam się na to, w jaki sposób w różnych rozmowach i dyskusjach używa się w kontekście religijnym określenia 'liberalny'. Mennonickiemu pastorowi zdecydowanie nie wypada pisać, że 'nóż mu się w kieszeni otwiera' (przy okazji chcę wszystkich uspokoić - przy mojej zręczności co najwyżej bym się nim sam pokaleczył ), wiec może odwołajmy śie do staroświeckiego 'szlag mnie trafia', gdy wyznacznikiem 'religijnego liberalizmu' stają się co bardziej otwarci przedstawiciele religii na danym terenie panującej - z tych, co to tak ładnie się uśmiechają, a 'przecież mogli zabić'. Oczywiście wiem, czym to jest spowodowane. Wszystko po prostu zależy od kontekstu. I tak jak wówczas, gdy uporczywie głosujemy 'strategicznie', wybierając 'mniejsze zło' (co skądinad czasem może być konieczne!), przyczyniamy się do stopniowego zawężania sceny politycznej, zacierania różnic ideowych i zmian pierwotnych znaczeń pojęć i określeń (w ten sposób konserwatysta może się stać 'lewakiem', albo, dla odmiany, 'naziolem'), tak i w innych dziedzinach kontekst, który zresztą sami kształtujemy za pomocą naszych wyborów, określa nasze postrzeganie świata. Poza tym nie jestem absolutnie zwolennikiem żadnej postaci 'ortodoksji na odwyrtke', w ramach której powstałby jakiś 'metr z Sevres religijnego liberalizmu', za pomocą którego zaczelibyśmy go mierzyć i wystawiać sobie na wzajem cenzurki, czy zgoła jakieś 'zezwolenia' na nazywanie się religijnymi liberałami. Sam pamiętam, jak się zniesmaczyłem, gdy wiele lat temu spotkałem na jakimś spędzie religijnych liberałów ówczesnego (i ostatniego, bo zaraz po tym organizacja faktycznie wymarła) prezesa 'Zwingli-Bond' - stowarzyszenia skupiającego liberalnych radykałów, przeciwnych wszelkim kompromisom z kościelną ortodoksją. Stał sobie, nieco opuszczony, przy wypełnionym zakurzonymi i pożółkłymi publikacjami, stoisku. Podszedłem, przedstawiłem się ładnie i rozpocząłem rozmowę. Tylko po to, by 5 minut później usłyszeć, że 'żaden ze mnie liberał religijny', bo jestem 'co najwyżej umiarkowanym ortodoksem'. No cóż... Może dlatego wcale jakoś szczególnie nie opłakuję Zwingli-Bond, chociaż generalnie 'przecież mi żal' z tego powodu, że różne nurty i wspólnoty, które składają się na nasz wielobarwny krajobraz religijny, stopniowo odchodzą w niebyt i zapomnienie. Nie będe tu więc tworzył żadnej 'liberalnej ortodoksji', ale chcę się sprzeciwić również 'wolnej amerykance' w posługiwaniu się tym pojęciem, w wyniku której wystarczy w swojej wspólnocie religijnej np. łaskawie pozwolić kobietom na coś więcej niż jedynie zmywanie kościelnej podłogi na mokro i nie gonić pedalow z widłami, by zasłuzyć sobie na miano 'liberała'. Nurt liberalny ma swoją historię i w ramach tej historii podjęto cały szereg prób zdefiniowania tego, o co w nim chodzi. Nikt nie musi się tym definicjom podporządkowywać, ale nie jest też dobrą rzeczą zachowywać się tak, jakby ich nie było.
By nie bylo wątpliwości, 7 zasad, które sformułowali unitarianie uniwersaliści, nie jest więc jedyną próbą określenia naszej tożsamosci ideowej. Co więcej, nie jest nawet moją ulubioną (tutaj musiałbym chyba odesłac do 5 'smooth stones of liberal religion' Jamesa Luthera Adamsa https://www.youtube.com/watch?v=PKR9ejFW3lY), ale, ponieważ nimi się właśnie w ostatnich dniach zajmowałem, postanowiłem nimi się też z Wami podzielić. Nie będzie to dokładny przekład (raczej rodzaj parafrazy), więc, jeśli ktoś chce dowiedzieć się, jak to sformułowano pierwotnie, niech zajrzy tutaj (https://www.uua.org/beliefs/what-we-believe/principles), poza tym do każdej zasady dołożę odrobinę własnego komentarza, który już w ogóle idzie wyłacznie na moje konto, więc, gdybyście się chcieli pobić właśnie o komentarz, to biorę wszystkie zarzuty pod jego adresem na (własną) klatę...
1. Niezbywalna wartość i godność każdego człowieka.
Przyznając się do tej zasady, w oczach jednych głosisz 'oczywistą oczywistość', podczas gdy ktoś inny już stoi w dołkach startowych, by ci pokazać, że bredzisz jak potluczony. Zarzutów jest cała masa i pochodzą z wielu stron jednocześnie. Po pierwsze (miałem na ten temat ciekawą dyskusję parę dni temu na fejsbukowym forum rosyjskim UU) mówimy przecież podobno o religii, jakim cudem zatem zaczynamy nie od Boga, tylko od człowieka? Czy to nie jest ostateczny dowód na to, że współczesny unitarianizm (albo szerzej - religia liberalna) już dawno przestał być religią i stał się jedną z wielu postaci świeckiego humanizmu? Zacznijmy od tego, że rzeczywiście można być członkiem liberalnej wspólnoty religijnej, a jednocześnie uważać się za świeckiego humaniste. To jest całkowicie uprawniona osobista interpretacja i nikomu nic do tego. Jednak moim skromnym zdaniem nie jest to jedyna interpretacja, ani nawet najbardziej rozpowszechniona. Co mnie w tym momencie przychodzi do głowy, to zdanie wyrażone przez pewnego holenderskiego teologa (który zresztą sam się do nurtu liberalnego nie zaliczał): 'Być może w wierze, Kościele i teologii, rzeczywiście ciągle chodzi o Boga, ale Bogu chodzi własnie o człowieka'. Moim zdaniem religijność liberalna to taka, która własnie z tego poglądu wyciąga najbardziej radykalne konsekwencje. Inny zarzut pochodzi od wszelkiej maści krytków humanizmu, post- i transhumanistów. Czy takie postawienie sprawy nie umacnia jedynie ludzkiej pychy i arogancji, która prowadzi do ustawicznego szarogęszenia się człowieka na tej planecie, stawiania swoich potrzeb ponad potrzebami innych gatunków, niszczenia wszystkiego, co żyje etc.? Moim zdaniem nie musi. Co więcej, jeśli zastanowimy się nad tą zasadą nieco dłużej, może się okazać, że stoi ona właśnie w sprzeczności z tymi zjawiskami. Przede wszystkim nigdzie nie jest tu napisane, że wartość i godność są związane WYŁĄCZNIE z rodzajem ludzkim, że nie można - i nie należy - traktować ich maksymalnie inkluzywnie. Po wtóre osobiście wydaje mi się, że to, co najbardziej niebezpieczne dla życia na naszej planecie, wcale nie wynika z traktowania człowieczeństwa i jego godności jako wartości naczelnej. Wręcz przeciwnie - jednym z podstawowych powodów, dla których pustoszymy świat wokół siebie, jest to, że właśnie nie dostrzegamy swej NIEZBYWALNEJ wartości i godności, lecz łaczymy je np. z posiadaniem, pozycją, władzą, zaspokajaniem potrzeb itd., itp. Mówimy o człowieku jako 'koronie stworzenia', ale w rzeczywistości składamy tę koronę na zupełnie inne 'skronie', podporządkowując się nieludzkim (chociaż pochodzącym od człowieka) strukturom, porządkom i potrzebom. Dla mnie wiara (bo to jest wiara - czasami wydaje mi się, że humanizm ze swej istoty ZAWSZE jest wiarą i w tym sensie nigdy nie jestem całkowicie 'świecki'!) w godność człowieka, oznacza jednocześnie ustawiczne poszukiwanie najgłębszych podstaw tej godności i ustawiczne poddawanie krytyce tego, co taka podstawa nie jest, chociaż bardzo by nią chciało być... I wreszcie na koniec rzecz może najtrudniejsza. Kiedyś dyskutowałem tutaj o Mariuszu Trynkiewiczu. Co z szacunkiem dla człowieka w kontekście kogoś takiego jak on? Postawiłem wówczas tezę, iz są różne postacie (czy może stopnie) szacunku. Jest szacunek, który sobie zdobywamy: nasza postawa, naszymi czynami, tym, w jakiej mierze realizujemy nasze człowieczeństwo w praktyce. Jest jednak również coś innego: fundamentalny szacunek do człowieka, który polega jedynie ('jedynie') na jego człowieczeństwie - nawet jeśli to człowieczeństwo zostało zduszone, może nawet nieomal zabite przez to, co ten człowiek zrobił innym (i sobie). Ten szacunek nie tylko nie zależy od naszych czynów, ale istnieje wręcz POMIMO tego, co dana osoba zrobiła. Na niego nie da się w żaden sposób 'zasłużyc', nie można go również utracić. Trudne, ale, jak sądzę, konieczne...
2. Sprawiedliwość i współczucie (w oryginale angielskim jest tu jeszcze, bardzo trudne do oddania jednym polskim słowem, słówko 'equity', które oznacza traktowanie 'fair', równość w traktowaniu).
Istnieją różne definicje 'sprawiedliwości'. W naszym kręgu kulturowym najsilniej oddziałuje starorzymskie pojęcie 'iustitia', które można opisać jako - maksymalnie bezstronne (stąd opaska na oczach sprawiedliwości) oddawanie każdemu tego, co mu się należy, na co zasłużył. Osobiście bliżej mi do pojęcia sprawiedliwości (cedakah), które czasami - choć również nie zawsze i nie wszędzie! - przebija się w Biblii. Tam sprawiedliwość łączy się z naprawą wzajemnych odniesień, w wyniku której człowiek, a za jego sprawą cały (wszech-)świat, będzie mógł w praktyce realizować swoje powołanie, swoją godność, swoją najgłebszą 'opowieść'. Tak pojmowana sprawiedliwość zawsze jest nierozłącznie związana ze współczuciem i empatią. Nie da się być cadykiem (sprawiedliwym) nie będąc chasydem (chesed - miłosierdzie, współczucie). Zawsze mam problem, gdy ktoś - czy to mówiąc o człowieku czy o Bogu - próbuje rozdzielać sprawiedliwość i miłosierdzie i rozgrywać je między sobą. Moim zdaniem miłosierdzie i współczucie są właśnie glebą, z której wyrasta sprawiedliwość. W przeciwnym razie nie jest ona sprawiedliwością lecz zwykłym 'wyrównywaniem rachunków', a to naprawdę nie to samo...
3. Akceptacja dla drugiego i zachęta do duchowego wzrostu.
Ileż w tej zasadzie jest ukrytych założeń... Pierwszym i podstawowym z nich jest, rzecz jasna, to, że w ogóle istnieje jakiś 'duchowy wzrost'. W tym ujawnia się, rzecz jasna, charakterystyczne dla religijnych liberałów, optymistyczne podejście do rzeczywistości, a przede wszystkim do człowieka. A może to nie do końca tak? Optymizm życiowy to jedna z najbardziej nierównomiernie rozłożonych cech ludzkiego charakteru. Osobiście posiadam go raczej w stopniu niedostatecznym niż w nadmiarze - jestem typowym czarnowidzem. Do tego nie cierpię wręcz zakrzykiwać tego swojego czarnowidztwa w żaden sposób. Mam wręcz absurdalną skłonność do mierzenia się z własnymi apokaliptycznymi wizjami, rozpamiętywania ich, wymyślania najgorszych scenariuszy. Kto mnie zna, ten wie. I im lepiej mnie zna, tym lepiej wie... Dlatego optymizm to nie moja droga. Na własny użytek rozróżniam między optymizmem a nadzieją. Nadzieja wypływa z jakiegoś 'pomimo', z jakiegoś buntu, jakiejś niezgody na to, co jest, a nie z przekonania, ze 'wszystko się kiedyś wyprostuje i uładzi'. Nie! Nic 'się' - samo z siebie - ani nie wyprostuje ani nie uładzi: dotyczy to zarówno świata jak i mnie samego. A już na pewno nie przez przymykanie oczu na to, co jest i jak jest, bo przecież że 'żyjemy na najlepszym ze światów' (może, ale co z tego?). Nadzieja ma w sobie coś z zaufania marzeniom i snom. Polski unitarianin Karol Grycz-Śmiłowski w taki sposób pisał o Jezusie: 'Wyśnił przepiękną wizję nowego człowieka i nowego społeczeństwa, które sobie nareszcie uświadomi duchowe podstawy bytu i nie będzie już z ciemnych jaskiń złowrogich systemów wychodziło tylko na żer, ale do najszczytniejszych będzie zdążać sfer. Wiara ta była tak potężna, wizja tak wyraźna, że widział zbliżające się tuż, tuż na ziemię ,,Królestwo Boże"!' Oczywiście, i za tymi słowami kryje sie założenia, że istnieją jakieś 'duchowe podstawy bytu' i jakieś 'najszczytniejsze sfery', do których możemy - i powinniśmy - 'podążać'. Nad tym również można dyskutować, ale w każdym razie nie chodzi o to, by negować, iż jesteśmy uwięzieni w 'jaskiniach złowrogich systemów' i wyruszamy z nich 'tylko na żer, zaś cała reszta jest tylko snem, któremu można zaufać i zacząć go realizować, albo potraktować na zasadzie: 'sen mara, Bóg wiara' i przejść nad nim do porządku dziennego... Jednak w tej zasadzie, oprócz zachęty do duchowego wzrostu, mamy również akceptację. Akceptację tego, że jesteśmy różni, taszczymy ze sobą rozne bagaże, podążamy różnymi drogami. I od razu pojawia się w tym momencie pytanie o GRANICE akceptacji. To pytanie zawsze wywołuje we mnie najpierw pewien uśmiech. Myślę sobie wtedy o 'Korowodzie' śpiewanym przez Grechute i o tym, 'kto nie umiał zasnąć, nim nie wymyślił granic'. Czy to naprawdę nie dziwne, że, zanim jeszcze solidnie weżmiemy śie za praktykowanie akceptacji wobec innych, chcemy wiedzieć, gdzie znajdują się jej granice? To tak, jak byśmy z góry przygotowywali sobie alibi na ten moment, w którym powiemy, że tego czy tamtego już się zaakceptować nie da. Co to mówi o szczerości naszych intencji? Osobiście staram się przede wszystkim jakoś zago 'teren' mojej akceptacji, napełnic go jakąś pozytywną treścią, by dopiero na jej podstawie zączać ewentualnie wytyczać takie czy inne granice, które służa obronie tych pozytywnych treści, a czasem również po prostu samoobronie. Staram się akceptować wszystkich (co zresztą nie oznacza, ze ze wszystkimi chce pozostawać w bliskich kontaktach!), ale na pewno nie staram się i nie zamierzam się starać akceptować wszystkiego!
4. Wolne i odpowiedzialne poszukiwanie prawdy i sensu.
Tutaj nawet ja - przy całym pragmatyzmie mego podejścia - mam potrzebę postawienia pytania: POSZUKIWANIE czy raczej TWORZENIE? Swoje podejście do tej kwestii oddaje zazwyczaj słowami zaczerpniętymi od Jerzego Prokopiuka ('Rozdroża, czyli zwierzenia gnostyka' str. 152-153): 'Człowiek jest swego rodzaju mostem między światem duchowym (...) a światem fizycznym, (...). Ale w węższym rozumieniu człowiek to dusza, czyli podmiot. Ten podmiot, dusza ludzka, jest symbolem rozumianym jako połączenie dwóch światów - duchowego i fizycznego. W tym sensie człowiek jest nie tylko nosicielem sensu i wartości, które otrzymuje ze świata duchowego, ale także jest współtwórcą tego sensu i wartości'. Wywód Prokopiuka jest o wiele dłuższy i zawiera jeszcze kilka bardzo interesujących myśli, ale to, co istotne w kontekście zadanego powyżej pytania, tkwi już w tych słowach: zarówno poszukujemy tego, co jest (w nas), jak tworzymy coś, co może powstać jedynie dzięki nam i naszej kreatywności. W duchu myśli holenderskiego filozofa i teologa, Laurensa ten Kate, dodałbym do tego jeszcze, ze to, co sami tworzymy, następnie oddziałuje na nas i tworzy nas dalej. Na ten temat można filozofować w nieskonczoność. Natomiast w każdym razie istotne wydaje mi się to napięcie między wolnościa i odpowiedzialnościa. Wolność ludzkich poszukiwań i ludzkiej twórczosci jawi mi się coraz mocniej jako wartość, którą należy pielęgnować i chronić. A zagrożenia tej wolności wypływają zarówno z czynników zewnętrznych jak z wewnątrz - z naszej własnej tendencji do popadania w niewolę przedmiotów, systemów, struktur, ideologii i innych ludzi. Jednak wolność istnieje jedynie w pełnej napięć relacji do odpowiedzialności. Osobiście zastanawiam się dlaczego właściwie nie wystawia się częściej 'Fizyków' Dürrenmatta? To niesamowicie aktualna sztuka...
5. Wolność sumienia i demokracja.
Czy ja w ogóle jestem 'demokratą'? Takim z przekonania? Mój stosunek do demokracji waha się gdzieś pomiędzy skromniutkim przekonaniem, ze jest ona po prostu najlepszym ze złych systemów, a - o wiele bardziej szumnym i w gruncie rzeczy par axcellence religijnym - przekonaniem/wiara znanego amerykańskiego kaznodziei liberalnego Harrego Emersona Fosdicka, iż 'zwykli ludzie są zdolni do niezwykłych czynów/osiągnięć'. To pierwsze - samo w sobie - jawi mi się jako jednak nazbyt 'chudziutkie', to drugie - bez tego pierwszego - jako nazbyt optymistyczne. Natomiast - przy całej ostrożności z jaką podchodzę do Fosdickowej wiary w demokrację - jestem temu starszemu koledze - a pośrednio w ogóle anglosaskiemu, a zwłaszcza amerykańskiemu, podejściu do tego zagadnienia - wdzięczny za zwrócenie uwagi, że również demokracja - podobnie jak humanizm - jest w gruncie rzeczy religijnym fenomenem. I, chociaż skądinad uważam się za Europejczyka z krwi i kości, który nie przepuści żadnej okazji, by dogryźć naszym kuzynom zza 'wielkiej wody', uważam, że nasze europejskie - racjonalnie-pragmatyczne - podejście do demokracji, chociaż stanowi skądinad bardzo potrzebny 'kubek zimnej wody', w ostatecznym rozrachunku po prostu nie wystarczy. Potrzeba nam więcej WIARY w demokracje. A może raczej więcej ŚWIADOMOŚCI, że demokracja w swej istocie jest właśnie wiarą...
Jednak nad tym wszystkim unosi się jeszcze inne przekonanie. 'Wiekszość', jak pisał szwajcarski reformator religijny Ulryk Zwingli, 'nie tworzy prawdy'. Również decyzja podjęta w zgodzie ze wszystkimi demokratycznymi procedurami nie musi być decyzją słuszną. I ta świadomość powinna być jednym z czynników skłaniajacych nas do obrony tego, co nazywamy wolnościa sumienia. O dłuższego czasu coraz mocniej zajmuje mnie właśnie zagadnienie sumienia i jego swobody w demokracji. Jednym z ważnych impulsów do tej refleksji była sprawa 'klauzuli sumienia'w Polsce. Nie ukrywam, że, chociaż jestem świadom ogromnych naduzyc jakie się z nią wiąża w praktyce, a przede wszystkim głebokiego fałszu, jaki kryje się u jej podstaw, gdy o 'wolność sumienia' tak mocno upomina się organizacja religijna, która sama regularnie te sumienia łamie i paraliżuje (pod pozorem 'kształtowania'), jednak nie jestem w stanie opowiedzieć się po stronie tych, którzy tak po prostu mówia: 'skoro coś jest dozwolone prawem, masz to po prostu bez szemrania robić/dostarczać/realizować'. Według mnie osoby głoszące coś takiego, nie zdają sobie sprawy, że podejmują bardzo niebezpieczną grę, której skutków nie da się przewidzieć. Nie chcę stosować 'argumentum ad Hitlerum', ale przypomnijmy sobie jednak Proces Norymberski i uświadommy, że, jeśli konsekwentnie zastowalibyśmy powyższa zasadę, W OGOLE NIE DAŁOBY SIĘ GO PRZEPROWADZIĆ. A czy aby rzeczywiście jesteśmy tacy pewni, ze demokracje nie dopuszczają się podobnych przestępstw? Retoryczny charakter tego pytanie jest chyba jasny dla wszystkich...
Powróćmy jednak jeszcze na moment do tego, jak zasada wolności sumienia stosuje się do sytuacji WEWNĄTRZ WSPÓLNOTY RELIGIJNEJ. To jest bowiem coś, co mnie nieodmiennie oburza: instytucje religijne, które od swoich czlonków wymagają podporządkowania się swoim dogmatom i 'nauczaniu moralnemu', jednocześnie stają się nagle rzeczniczkami 'wolności sumienia' w odniesieniu do rzeczywistości państwa czy społeczeństwa. Dla mnie jest szczyt obrzydliwej hipokryzji! Religijność liberalna to religijność oparta na szacunku dla osobistego osądu - również w kwestiach dogmatycznych i moralnych. Jeśli wspólnota religijna nie stanowi przestrzeni dialogicznej, jeśli nie zapewnia swoim własnym członkom bezwzględnego prawa do swobody osobistych dociekań i kierowania się tym, co w ramach tych dociekań odkryli i stworzyli, oraz wzajemnej wymiany plonami tych dociekań, niech się po prostu zamknie i nie wyciera sobie gęby 'wolnościa sumienia', bo tak naprawdę chodzi jej wyłącznie o to, aby urobieni według określonych wzorców, członkowie mieli maksymalną swobodę ich praktykowania i narzucania innym, a to do wolności sumienia ma się niczym izba wytrzeźwien do izby lordów! Oczywiście, że - również jako wspólnoty - podejmujemy wspólnie decyzje, formułujemy stanowiska i kierunki działania. I w ramach tego nie zawsze daje się osiagnać kompromis, a osiągnięte kompromisy nie zadowalają wszystkich. Jednakże również wtedy, gdy wspólnota postanawia wyruszyć w pewnym kierunku, nie powinno to prowadzić do łamania sumień tych, którzy mają odmienne wizje i poglądy. Niekiedy bywa to strasznie trudne (przypominam sobie w tym kontekście np. 'nabożenstwa dyskusyjne' na temat powstrzymywania się od przemocy, które prowadziliśmy kilka lat temu w moim zborze mennonickim), ale to nie zwalnia nas od tego, by próbować stworzyć przestrzeń, w którym również 'przegłosowana mniejszość' będzie się czuła dostrzeżona, usłyszana i doceniona. Przede wszystkim zaś w której nikt nie będzie próbował zmusić przedstawicieli tej mniejszości, aby zrobili coś, co jest niezgodne z ich sumieniem. Dla wspólnoty religijnej walka o wolność sumienia nie zaczyna się dopiero za drzwiami kościoła. Tak naprawdę to najpierw w nim ma miejsce sprawdzian tego, czy naprawdę szanujemy sumienia innych, czy tylko udajemy ten szacunek, gdy jest to nam wygodne...
6. Cel światowej społeczności: pokój, wolność i sprawiedliwość dla wszystkich.
Czasami wkurzam się na to jak bardzo tam w Ameryce (i w Polsce często też) kochają wielkie słowa, napuszone sformułowania, mocno brzmiące frazy. Pokój, wolność, sprawiedliwość - i to dla wszystkich... Mój Boże... Już tylko od wystukiwania tych słów na klawiaturze swojego komputera robię się jednocześnie zmęczony i cyniczny... 'Żelazną ręką zapędzimy ludzkość do szczęścia'? A jednak istnieje również coś takiego jak 'odwaga utopii', odwaga stawiania sobie zaje... (no sami wiecie...), nieosiągalnych celów. 'Bez wizji naród dziczeje', mawiał ks. Wilhelm Orański i, cholera, moim zdaniem miał rację... Chociaż bywam naprawdę zjadliwy w odniesieniu do tego typu 'celów', to jednocześnie coraz częściej uświadamiam sobie, ze 'poniżej tej stawki nie schodzę'. Albo gramy va banque albo ja wysiadam. Cały czas chodzi mi przy tym po głowie wizja niemieckiej teolog Dorothei Sölle, która, odnosząc się do krytyki swojej teologii - własnie jako 'nierealistycznej' i 'utopijnej' - odwołała się do średniowiecznych katedr. Budowano je przez wieki. Każde kolejne pokolenie ich twórców miało pełną świadomośc tego, ze nie ujrzy swego dzieła w postaci gotowej. Nie było nawet mowy o gwarancji 'liniowego postępu', bo w tzw. 'międzyczasie' ciągle coś się psuło, popadało w ruinę, albo było niszczone, więc często musieli zaczynać od zera. A jednak robili swoje - w imię pewnej wizji, pewnego planu. A przede wszystkim chyba w imię poczucia, ze byliby jakoś mniej ludzcy, mniej autentyczni, mniej godni miana twórcy, rzemieślnika, budowniczego, jeśli by się do tego dzieła nie przyłożyli, jeśli nie oddaliby mu swoich talentów, swoich sił, swego życia... Owszem, historia nauczyła nas, ze utopie są niebezpieczne. Czy jednak właśnie nie uczy nas również tego, że tylko na 'ciepłej wodzie z kranu' też się daleko nie zajedzie?
7. Świadomość, ze wspólnie tworzymy sieć współzależnych form egzystencji i szacunek dla tej współzależności.
Czym właściwie jest religia? W swojej istocie? F.D.E. Schleiermacher, zwany 'ojcem teologii liberalnej', uważał, że polega ona na 'poczuciu zależności jako takiej'. Reformowany rabin Lawrence Kushner pisze, ze otacza nas delikatna siatka połączeń, której częścią jesteśmy również my sami. Niektórzy nawet wywodzą samo słowo od 'religo' - łączyć, wiązać na nowo. Jeśli ci, którzy krytykują - jako 'nazbyt antropocentryczna' - pierwsza zasadę, w ogóle dotrwali do tego momentu, może właśnie zasada siódma stanowi odpowiedź na ich wątpliwości i zarzuty. Dla mnie początek i koniec stykają się ze sobą, wzajemnie uzupełniają i definiują. Tak, nam religijnym liberałom chodzi rzeczywiście o człowieka, o jego godność, o niezbywalność wartość każdej osoby, ale jednocześnie mamy świadomość, że nikt z nas nie jest 'samoistną wyspą'.
'Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj komu bije dzwon. Bije on tobie...'
John Donne
przekład: Stanisław Barańczak
Tak, zbyt długo odnosiliśmy te słowa jedynie do siebie. Zbyt długo nie dopuszczaliśmy do siebie świadomości, iż 'jesteśmy życiem, które chce żyć, otoczonym przez inne [formy] życia, które chcą żyć' (Albert Schweitzer - również jeden z klasyków religii liberalnej!). Teraz zbieramy tego plony i są one straszne! Dlatego właśnie ten dzwon bije dziś nie tylko nam, nie tylko mnie, ale całej planecie. Tego, co zniszczyliśmy w sposób bezpowrotny, nie da się już naprawić - to jasne! Jednak - choć późno - doszliśmy wreszcie do tego punktu, w którym zdajemy sobie sprawę, iż nasza współzależność nie ma granic. I może z tego wypływa jakaś nadzieja. Nie optymizm, ale jednak nadzieja...
A co do mnie, to spędziłem sobotni ranek, miast na czymś pożytecznym, na kolejnym wydaniu własnej 'walki z wiatrakami'. Bo przecież doskonale wiem, że nie zawrócę 'kijem' mojej pisaniny 'Wisły'. Dalej będzie się mówić o religijnym liberalizmie tak, jak się mówi teraz. Jedni będa się sami stroić w te piórka, drudzy ustroją w nie innych, albo będa rzucać określeniem 'liberał' niczym kamieniem - byle dobrze trafić, byle zabolało. Nie zapobiegnę ani nadużyciom ani rozczarowaniom. Co najwyżej będę się miał do czego odwołać w jednej czy drugiej dyskusji i nie będę musiał pisać wciąż tego samego. Ale to przecież też coś warte...
Jarosław Kubacki urodził się w 1971 r. w Łodzi. Studiował teologię w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie oraz Uniwersytecie Kościołów Reformowanych w Kampen (Holandia), a następnie w seminariach teologicznych związanych z Uniwersytetami w Lejdzie i Utrechcie oraz psychoterapię i medycynę naturalną w Akademii Sorag. Po kilkuletniej asystenturze na wydziale teologicznym Uniwersytetu Lejdejskiego postanowił poświecić się duszpasterstwu: najpierw we wspólnotach ekumenicznych, a następnie w różnych strukturach kościelnych. Obecnie jest pastorem Zjednoczonego Zboru Mennonickiego w Beverwijk kolo Amsterdamu, a jednocześnie kapelanem w domach opieki w Zoetermeer kolo Hagi. Funkcje kapelana spełnia w imieniu stowarzyszenia Vrijzinnigen Nederland, skupiajacego zwolenników religii liberalnej wywodzących się z różnych tradycji wyznaniowych i religijnych. Uważa się za religijnego humanistę zainspirowanego opowieścią Jezusa z Nazaretu.
Od kilkunastu lat jest aktywny również w holenderskiej polityce: najpierw w socjaldemokratycznej Partii Pracy, następnie w Zielonej Lewicy. Był członkiem think tanku ‘Socjalizm i Światopogląd’ oraz platformy religijnej w ramach GroenLinks ‘De Linker Wang’ (‘Lewy Policzek’) oraz członkiem redakcji kwartalnika pod tym samym tytułem, a także belgijskiego think tanku ‘Liberales’. Współpracował również z jedną z ostatnich aktywnych holenderskich komun: lejdejska ‘Eurodusnie’, w której współprowadził ‘sklep bez pieniędzy’ oraz zajmował się archiwizowaniem materiałów z historii radykalnej myśli i praktyki lewicowej. Ideowo bliski liberalnemu socjalizmowi o ‘zielonym’ zabarwieniu. W latach 1998-2008 był aktywnym holenderskim wolnomularzem związanym najpierw z Wielkim Wschodem Holandii, a następnie z Le Droit Humain i Holenderską Wielką Lożą Masonerii Mieszanej. Obecnie nie uprawia Sztuki Królewskiej w sposób czynny. Zainteresowania: zachodnia ezoteryka, kabała, rożokrzyż, martynizm, antropozofia, teozofia. Miłośnik ikon, średniowiecznych katedr (ale i małych drewnianych cerkiewek – np. na Sądecczyźnie), amerykańskiego transcendentalizmu i dobrych książek biograficznych.
Komentarze
Prześlij komentarz