Republika Jezuicka- Chrześcijańska komunistyczna Republika Guaranów
KATOLICKIE SPOŁECZEŃSTWO: Zdaniem Woltera i Lafargue’a zbiorowością, w której w najdoskonalszym stopniu spełnione zostały założenia religii katolickiej, było społeczeństwo jezuickich osiedli misyjnych – quasi-państwa, które w literaturze funkcjonuje jako „Republika Jezuicka” bądź „Chrześcijańska komunistyczna Republika Guaranów”.
Republika Guarani - Wikipedia, wolna encyklopedia
ORGANIZACJA POLITYCZNA
W znanej pracy zatytułowanej "Les jesuites et le secret de leur puissance" (Jezuici i tajemnica ich potęgi) organizacja polityczna Republiki Guarańskiej scharakteryzowana została następująco: "To indiańskie państwo odpowiadało najnowocześniejszym wymogom demokracji, gdyż nie było w nim mas ciemiężonych przez wszechpotężne rzesze urzędnicze, ale swoboda obywateli ograniczona była jedynie interesem ogółu; w republice tej wyłoniony z wolnych wyborów tubylczy urzędnik był urzędnikiem służbie dobra ogółu, niemającym na względzie interesów egoistycznych."
Dla ścisłości dodajemy tu, że demokracja guarańska z formalnego punktu widzenia nie była może tak daleko posunięta, jak by to wynikało z powyższego cytatu. Tym niemniej była ona realniejsza od naszych demokracji burżuazyjnych. Kiedy wyzysk człowieka przez człowieka dokonywa się przy zachowaniu pozorów demokracji, prawa polityczne mają raczej złudny charakter; natomiast w prawdziwej demokracji gospodarczej pewne formy praw politycznych przestają niekiedy mieć istotne znaczenie.
Najczęściej o przystąpieniu plemion do osiedli redukcyjnych decydowali kacykowie. Byłoby rzeczą nierozsądną, a w praktyce nawet niemożliwą znieść z dnia na dzień ustaloną od dawna formę władzy, która w całym szeregu dziedzin okazała się pożyteczna w tym trudnym okresie, kiedy ojcowie nie zdążyli jeszcze zgłębić psychologii Indian. Kacykowie objęli chwilowo funkcje kierowników dzielnic.
Bardzo szybko jednak odrębne plemiona zlały się w nową większą społeczność, jaką stanowiły osiedla redukcyjne. Administrowanie i wprowadzanie określonych regulaminów wymagało stworzenia licznych funkcji, które niebawem usunęły władzę kacyków w cień, a następnie doprowadziły do jej zniknięcia. Wykonywanie tych różnorodnych czynności społecznych wytworzyło elitę nie opartą o dziedziczenie i zupełnie niezależną od dawnych grup rządzących.
Instytucja dziedzicznych kacyków, chroniona przez niektórych misjonarzy, przekształciła się w rodzaj drobnej szlachty, służącej raczej celom dekoracyjnym. W każdym osiedlu było od trzydziestu do pięćdziesięciu kacyków. Tylko w San Ignacio liczba ich dochodziła do pięćdziesięciu siedmiu. Jezuici chętnie patrzyli na rozpowszechnianie się tego tytułu, gdyż gmina wolna była od płacenia podatków za kacyków. Doblas twierdzi, że jezuici nie powierzali żadnych stanowisk kacykom. Pogląd ten nie jest słuszny. Kacykowie - zupełnie podobnie, jak w naszych społeczeństwach potomkowie rodów arystokratycznych - mieli zależnie od swych zdolności dostęp do wszelkich funkcji na równi z wszystkimi innymi obywatelami. W czasie likwidacji Republiki w roku 1768 tylko około piętnastu kacyków zajmowało na całym jej terytorium poważniejsze stanowiska wiceprzewodniczących rad (tenientes ), ochmistrzów itp. Okupanci hiszpańscy natknęli się wszędzie na rady gromadzkie wybrane przez lud zgodnie z tradycją sięgającą pierwszych lat. Już ojciec Mastrilli wspomina o cabildo, czyli radzie z wyboru, złożonej z alkadów, urzędników skarbowych i innych dostojników.
Wybory oraz pełnienie funkcji publicznych były tym właśnie czynnikiem, dzięki któremu Guaranowie nabrali tak żywego poczucia samodzielności narodowej oraz odpowiedzialności za dobro społeczne. Całe wykonawstwo administracyjne spoczywało w ich rękach. Guaranowie troszczyli się o należyty ład w swej społeczności i sami podejmowali pożyteczne inicjatywy. Sami organizowali roboty publiczne i kierowali nimi. Sami też zarządzali składami i wymierzali sprawiedliwość.
Na czele każdego siedli stał corregidor, czyli przewodniczący, zwany też nieraz kacykiem, któremu podlegali: alguacil czyli komisarz, teniente czyli wiceprzewodniczący oraz dwóch alkadów, będących zarazem "sędziami w sprawach karnych"; dwóch innych alkadów, pełniących funkcję oficerów policji i kierujących strażą uliczną i polną; urzędnik skarbowy i jego zastępca, prowadzący między innymi rejestry stanu cywilnego, wreszcie czterech regidores czyli radców, mających pieczę nad różnymi działami usług, a ponadto w miarę potrzeby kilku asesorów "których liczba proporcjonalna jest do ilości mieszkańców".
Poszczególne dzielnice osiedli miały kierowników "wybieranych spośród najgorliwszych chrześcijan". W czasie, gdy podróż swą odbywał Florentin de Bourges, wiceprzewodniczący pełnił obowiązki inspektora szkół. Tenże wiceprzewodniczący lub też jeden z alkadów ponosił ogólną odpowiedzialność za młodzież do lat siedemnastu. Chorążym osiedla był alferez czyli podporucznik.
Choć wiadomo, że korregidor i wszyscy funkcjonariusze wybierani byli "przez samych Indian" w czasie dorocznych wyborów, niewiele powiedzieć można o szczegółach stosowanej przy tym procedury.
Głosowanie odbywało się w ostatnich dniach grudnia lub też w sam Nowy Rok. Ustępująca rada sporządziła listę kandydatów. Misjonarz miał prawo skontrolować tę listę przed ujawnieniem jej na ogólnym zgromadzeniu. Czynił on uwagi, "do których radcy zazwyczaj stosowali się". Zgromadzenie publiczne przypominało dawne helweckie Landsgemeinden. Głosowanie nie było tajne. Mimo to opinia społeczna ujawniała się zupełnie swobodnie, skutecznie i ze znajomością sprawy. Najczęściej, jak powiada Cardiel, zgadzano się na wszystkich kandydatów wpisanych na listę. Nikt jednak nie mógł zostać jednogłośnie wybrany, jeśli nie cieszył się szacunkiem i sympatią współobywateli.
Nie istniały żadne stronnictwa. Panująca koncepcja dobra społecznego uznawana była przez wszystkich z wolnej i nieprzymuszonej woli. W żadnym okresie dziejowym na terenie żadnego osiedla nie ujawniły się, najsłabsze choćby nastroje antykomunistyczne, czy też skłonność do przyjęcia ustroju ekonomicznego, którego najrozmaitsze przykłady Indianie mieli przed oczami, począwszy od zwykłego prywatnego majątku ziemskiego wykrojonego z gruntów zdobytych, czy też kupca i wędrownego kramarza, a kończąc na wielkich kampaniach żeglugowych, czy prowadzących handel niewolnikami. Walki wyborcze, ograniczające się do spraw personalnych toczyły się zawsze, jak się zdaje, w atmosferze pełnej powagi. "Wszystko odbywa się w wielkim spokoju" - dodaje jeszcze Cardiel. Ludzie młodzi, a nawet bardzo młodzi, lecz wyróżniający się wykształceniem, dopuszczani bywali do godności publicznych. Regulamin z 1689 r. zabraniał jednak wybierać młodych ludzi na stanowiska sędziów.
Nowi urzędnicy otrzymali z rąk proboszcza oznaki swych dostojeństw. Kapłan wygłaszał przy tym mowę, w której podkreślał wagę ciążącej na nich odpowiedzialności.
Jednocześnie mianowano oficerów sił zbrojnych, urzędników politycznych i gospodarczych, organistów oraz zakrystianów.
Na zakończenie ceremonii wyborczych odprawiana była uroczysta msza św. . Radni zajmowali zarezerwowane ławki w pobliżu prezbiterium.
Wybrani utrzymali nadal ścisły kontakt z ludem. Dość często w roku następnym byli wybierani powtórnie. Korregidor natomiast, jeżeli potrafił zaskarbić sobie uznanie ogółu, utrzymywał się na tym stanowisku przez czas nieograniczony. W zasadzie korregidora wyznaczano na pięć lat. Złożyć go z urzędu mógł tylko superior generalny Republiki.
Posiedzenia rady odbywały się bardzo regularnie i zabierały wiele czasu. Ponadto co rano korregidor i obaj główni alkadowie przeprowadzali krótką naradę z proboszczem, zwanym Cura. Wszystko, co dotyczyło politycznych i gospodarczych przejawów życia osiedla, postanawiane było conferenciando, a więc zbiorowo, na posiedzeniach z udziałem proboszcza, korregidora i członków rady. Z "Zapisków dla pamięci przyszłych pokoleń", ułożonych przez pewnego Guarana z Yapeyu wynika, że zakonnicy ograniczają się do "asystowania". Poddają od czasu do czasu jakąś myśl, jak na przykład założenie nowych "estencji". Korregidor zajmuje się sam wraz z radą studiami przygotowawczymi, poprzedzającymi realizację projektu. Do niego należy decyzja, on też przewiduje szczegóły wykonania.
Każde z osiedli tworzyło zatem w zakresie administracji wewnętrznej coś w rodzaju małej niezależnej republiki.
Osiedla natomiast zależały od konfederacji we wszystkich sprawach związanych z ustawodawstwem cywilnym, karnym i wojskowym. Rozwojem osiedli redukcyjnych kierował superior generalny, w okresie jednak początkowym te zwierzchnie funkcje sprawowało dwóch superiorów, z których jeden przebywał na terenie Parany, w Candelaria lub San Ignacio, drugi zaś rezydował w Yapeyu nad Urugwajem.
Superior wizytował regularnie wszystkie osiedla. Za powrotem z objazdów formułował dyrektywy, które uważał za korzystne dla całości. Na tym właśnie polegała jego rola: miał ustanawiać i utrzymywać jedność, a nawet jednolitość, la uniformitad en todo, en todas las reducciones. Do zarządzeń superiora stosowano się ściśle.
Handel zagraniczny zależał również do kompetencji konfederacji.
Republika Guarańska wcielała wtedy w życie na małą skalę zasadę międzynarodowego federalizmu przyszłości: autonomiczny zarząd każdej wspólnoty oraz swobody miejscowe ugruntowane w ramach jednolitego ustroju politycznego i gospodarczego.
Najpiękniejsze tradycje wzajemnej pomocy i przyjaźni panowały w stosunkach między poszczególnymi osiedlami i rejonami.
Opierając się jedynie na wpływie moralnym, który zawdzięczali swemu oddaniu sprawie i wykazywanym zdolnościom, jezuici utrzymywali w sposób pokojowy, aż do chwili odejścia, kontrolę nas stworzonym przez siebie organizmem. Korzystali oni z prawa veta. W razie jakichkolwiek zatargów czy nadużycia władzy ze strony funkcjonariuszy Indianie zawsze uciekali się do misjonarzy jako do autorytetu uznanego przez wszystkich i niepodlegającego dyskusji.
"We wszystkich swoich sprawach, tak cywilnych jak i karnych, szukają oni pomocy u ojców" - powiada ojciec Mastrilli.
Misjonarze jednak od początku pozostawiali Guaranom, całą pełnię odpowiedzialności. "Jeśli powstaje wśród nich jakikolwiek spór, zostaje on natychmiast przecięty przez ostateczny wyrok alkadów, którzy nie znają ani odwlekania spraw w nieskończoność, ani też łapownictwa". Wszystko odbywa się "bez adwokatów", "oskarżycieli i notariuszów". Na swoje szczęście "nie znają oni matactw ni krętactwa". Superior generalny pełnił rolę najwyższej instancji odwoławczej, nawet w razie potrzeby przeciw samym zakonnikom. Zwracać się do niego można było bądź też na miejscu w terenie, w czasie dorocznej wizyty. Prowincjał ze swej strony odwiedzał każde osiedle redukcyjne raz jeden w ciągu trzyletniej swojej kadencji.
Zatargi graniczne pomiędzy poszczególnymi redukcjami rozstrzygał trybunał, w którym w sprawach dotyczących osiedli parańskich zasiadało trzech zakonników Urugwaju; w sprawach zaś związanych z osiedlami urugwajskimi trzech zakonników Parany. Najwyższą instancją w tych wypadkach był prowincjał. W każdej miejscowości wywieszono mapę, na której zaznaczone były granice w celu zapobiegania sporom i rozstrzygania powstałych wątpliwości. Spory prywatne zdarzały się niezmiernie rzadko, a to dzięki żarliwości religijnej neofitów, obowiązującej organizacji gospodarczej oraz ścisłemu określeniu zakresu zajęć każdego mieszkańców. "Sumienie zastępowało ustawy - powiada Funes. - Kodeks cywilny nie istniał, ponieważ Indianie, prawdę mówiąc, nie znali prawa własności". Kolejno wydawane zarządzenia wytworzyły jednak z czasem dosyć rozwinięte ustawodawstwo. Regulaminy, prawa i zwyczaje zebrane były w "Libre de Ordones", której jeden egzemplarz przechowywany był dla użytku ogółu w każdym z osiedli.
Policja przestrzegała stosowania praw i utrzymywania ładu, posługując się zwłaszcza metodami zapobiegawczymi. Najczęściej podobno wystarczyło ostrzeżenie, aby powstrzymać grożące wykroczenia. Chodniki znajdujące się na poziomie mieszkań ułatwiały dokonywanie obchodów i kontrolę. Wieczorem, z chwilą dania sygnału do gaszenia świateł, wszelkie nieusprawiedliwione opuszczenie domu było zakazane. Straż nocną pełniły patrole, zmieniane co trzy godziny. Miały one także zapobiegać zaskoczeniu ze strony wrogów zewnętrznych, "gdyż nigdzie nie brak włóczących się Indian".
Człowieka podejrzewanego o winę - choćby najgroźniejszą - prowadzono do sędziego bez kajdan ani jakichkolwiek więzów. Żadnej kary nie orzekano arbitralnie, bez przeprowadzenia śledztwa. Każdy wypadek, choćby najbłahszy, badany był z całą sumiennością. Świadków przesłuchiwano i konfrontowano z sobą.
W "Libro de Ordenes" mieścił się również i kodeks karny. Oprócz kar za przestępstwa i zbrodnie obejmował on także sankcje przewidziane w razie łamania przepisów, obowiązujących na przykład w dziedzinie pracy. Najczęściej stosowaną karą było napomnienie ojcowskie. Interpretacja postanowień kodeksu była giętka i brała pod uwagę postawę duchową winnego. "Nigdy nie karze się winnych z całą surowością prawa... Jako że jednak kary są niezbędne potrzebne do utrzymania w karbach ludzi głuchych na wszystko oprócz strachu - a w każdym osiedlu trafi się zawsze kilku takich - korregidor królewski i alkadowie zmuszeni są je nakładać, kierując się wszakże przy tym wielką wagą i umiarkowaniem. Nie zdarza się nigdy, by powzięli tego rodzaju postanowienie bez zasięgnięcia rady misjonarza. Szuka się sposobów takiego karania za winy, aby nie zbrzydzić karanym dalszego pobytu w ich osiedlu".
Kary miały służyć celom wychowawczym. "Przed uwięzieniem uświadamia się ich bardzo łagodnie o popełnionych przez nich błędach, a wytłumaczenie im, że zasłużyli na karę, nie nasuwa żadnych trudności. Toteż poddają się karze z całą pokorą i nie było wypadku, żeby z tego powodu żywili do sędziów najmniejszą urazę. Mają oni, jak powiada Dom Antonio de Ulloa, tak wielkie zaufanie do swoich pasterzy, że gdyby kara nawet została im wymierzona niesłusznie sądziliby, że im się słusznie należała".
Sankcje ograniczały się "do modlitw, postów, pozbawienia wolności i niekiedy chłosty, ponieważ ci neofici nie popełniali przestępstw, które wymagałyby zastosowania surowszych kar". Przy chłoście najwyższa liczba razów wynosiła dwadzieścia pięć. W żadnym wypadku nie mogło dojść do upustu krwi. "Jeżeli przestępstwo jest poważne, dawka dwudziestu pięciu razów może być powtarzana w odstępach kilkudniowych". Kara chłosty, łagodzona w ten sposób ścisłymi przepisami, pozwalała przynajmniej przestępcy szybko wrócić do normalnego życia. Nawet pisarze nie nastawieni bynajmniej życzliwie przyznają, że kara ta dla Guaranów nie była zbyt upokarzająca i wydawała się im mniej przykra, niż więzienie.
Czarowników, którym udowodniono szkodliwe praktyki, nie palono na stosie. Zadawalano się po prostu wygnaniem ich z kraju, po roku więzienia. Zbrodnie spędzenia płodu, kazirodztwo itp. zdarzały się tylko wyjątkowo. Były one karane dwumiesięcznym więzieniem w kajdankach. W ciągu tych miesięcy zbrodniarz otrzymywał trzykrotnie po dwadzieścia pięć uderzeń batem "i nigdy więcej". Prócz tego pozbawiony został prawa zajmowanie stanowisk urzędowych.
Kara śmierci nie istniała. Zbrodnie, które zasługiwałyby na tę karę, jak na przykład trucicielstwo, miały być karane według regulaminu z 1689 r. bezterminowym więzieniem. Jednakże w 1716 r. ojciec Tamburini ograniczył najwyższy wymiar kary do lat dziesięciu. W stosunku do niebezpiecznych lub zatwardziałych recydywistów przewidziana była banicja. Niektórzy zbrodniarze bywali niekiedy skazywani na zesłanie do oddalonych osiedli.
Kobiety winne popełniania przestępstwa sądzone były - przynajmniej w pierwszej instancji - także przez kobiety, które też zawsze same wykonywały karę. Przestępczynie skazywano na przymusowy pobyt w Domu Wdów, gdzie pracowały, nie pozostając pod kluczem.
Prawo karne założone przez jezuitów Republiki odznaczało się, jak widać, wyjątkową łagodnością - i to nie tylko w porównaniu z prawem kolonialnym, ale także i z prawem obowiązującym w owych czasach w najbardziej postępowych krajach Europy.
Regulamin więzienny był, jak na tamtą epokę, nieporównywalnie łagodny. Więzień nie mógł pozostać o chlebie i wodzie dłużej niż trzy dni z rzędu. "Wszyscy więźniowie obojga płci uczęszczają na mszę św. i nabożeństwo różańcowe, ewentualnie nawet w kajdankach".
Skazaniec poddawał się swej karze ze szczerą uległością, nie stawiając nigdy najmniejszego oporu, sin montrar jamas resistencia. " W wyznaczonej przez misjonarza karze nie upatrują oni nigdy rzeczy zrodzonej z gniewu czy innych namiętności, lecz jedynie lekarstwo służące ich dobru"! Cardiel przyznaje też, że pokora Guaranów wyciskała jezuitom z oczu łzy prawdziwego rozczulenia. "Godzą się oni zawsze chętnie z postanowieniem ojca i to bynajmniej nie dorywczo tylko; zawsze tak się to odbywa".
Wszyscy dawni pisarze podkreślają, że Guaranów odstręczała od złego nie tyle obawa kary, ile raczej środowisko społeczna skłania ich ku dobremu przez przykład powszechny i ogólnie, nieustannie pobudzane współzawodnictwo w służbie dla wspólnoty. Wiara chrześcijańska, niezwykle mocna, chroniła obyczaje i ład społeczny. W sposób zgodny z naturą ludzką - bez niezdrowego podniecenia, a mimo to wcale skutecznie - nadzieja nagrody zachęcała do uprawiania cnót. W tej bezklasowej republice, gdzie nie było przywilejów, a pieniądz nie miał żadnej mocy, człowiek postępował na wyższe szczeble drabiny społecznej głównie dzięki ujawnionej wartości osobistej i zasłudze. Aby zostać dopuszczonym do chóru, do orkiestry, do koła muzycznego, należało być człowiekiem godnym. Aby móc być zaliczanym do "bractwa" i uzyskać dostęp do urzędów publicznych, trzeba było być najgodniejszym z godnych.
Fakt, że w ciągu przeszło półtora wieku zdołano bez potrzebny stosowania surowego ustawodawstwa utrzymać ład -i to ład wzorowy - w bardzo rozległych osiedlach, zamieszkałych przez lud beztroski i zazdrośnie strzegący swej wolności, sam przez się z dostateczną siła przemawia na korzyść systemu zaprowadzonego przez jezuitów oraz mądrości, z jaką umieli oni wykorzystać swój niemal nieograniczony wpływ moralny. Pomimo wrogiego nastawiania do Towarzystwa Jezusowego Azara przyznaje, iż "jezuici używali swego autorytetu z godną podziwu łagodnością i umiarem". Tym niemniej ludzie żerujący na niewolnictwie oraz ich europejscy poplecznicy krzyczeli aż do końca o "jezuickim despotyzmie".
SYSTEM WŁASNOŚCI
Własność stanowi według Karola Marksa " sedno sprawy" . Przeciwnicy Marksa swoją postawą i sposobem reagowania dają świadectwo, że w tym punkcie zgadzają się z nim całkowicie.
Nikogo zatem nie dziwi, że panujący w Republice Guarańskiej system własności był rozmaicie interpretowany i budził namiętne kontrowersje.
"Dobrze myślący" autorzy burżuazyjni skwapliwie i z całą energią zaprzeczają tezie jakoby w Republice Guarańskiej wprowadzono komunizm w życie. Hernandez pisze bez ogródek: "W osadach redukcyjnych za czasów jezuitów nie było komunizmu. Istniały tylko pewne wspólne dobra, przy których wytwarzaniu pracowano tymczasowo wspólnie; przeznaczano je na pomoc dla ubogich i na zapłatę daniny".
Inni nie ośmielali się zaprzeczyć faktom. Dokładali natomiast starań, aby przemilczeć, osłonić lub na tyle złagodzić, by stały się one nieszkodliwe. Intencja była chwalebna. Zdawało im się, że losy religii związane są nierozerwalnie z indywidualistycznym systemem posiadania.
W swojej wielokrotnie wydawanej pracy, która niemal aż do naszych czasów kształtowała i odbijała stosunek przeciętnej niemieckiej opinii katolickiej do socjalizmu - ojciec Cathrein, T.J., zapewnia, iż stosowany w redukcjach komunizm "bynajmniej nie odpowiadał ściśle temu pojęciu". W tym stopniu, w jakim był on realizowany - dodaje on - miało to wyłącznie charakter przejściowy.
Ponadto "ludu, który się wyzwala z barbarzyństwa, nie można przyrównywać do narodów cywilizowanych". Oczywiście.
Takie stanowisko zajmują ogólnie ci pisarze, którzy nie badali bezpośrednio dziejów osiedli guarańskich.
Natomiast dzieła specjalne, które nie omijają tej sprawy, uznają zazwyczaj organizację republiki Guarańskiej za typowo komunistyczną, nawet wtedy, gdy w ostatecznej konkluzji usiłują pozbawić ten fakt jego właściwego znaczenia. W "Der christlich-soziale Staat der Jesuiten in Paragway" Franz Schmid chciałby nawet "przedstawić niezbity dowód", że Republika Guarańska była nie tylko w ogólnym zarysie, ale także i w szczegółach wiernym wcieleniem komunistycznej "Utopii" św. Tomasza Morusa.
Teza ta do pewnego tylko stopnia słuszna jest raczej powierzchowna i nie ugruntowana. Lepiej trzymać się rzeczywistości takiej, jak ją widział ojciec Florentin de Bourges, bezstronny i nieuprzedzony kapucyn, kiedy odwiedził osiedla redukcyjne w 1712 r.
Wszystkie grunty stanowiły niepodzielną własność wspólnoty. "Dobra są wspólne, nie ma tam chęci wywyższenia się i skąpstwa, nie widzi się też wśród nich niezgody ani sporów prawnych... Nic mnie bardziej nie zachwyciło, niż sposób, w jaki zapewnia się byt wszystkim mieszkańcom osiedla. Ci, którzy zbierają żniwa obowiązani są dostarczyć ziarno do składów publicznych."
Urzędnicy rozdzielają następnie ziarno między komendantów dzielnicowych, ci zaś rozdają je rodzinom, przyznając każdej "więcej lub mniej zależnie od jej liczebności".
Tak wyrażał się ojciec Florentin de Bourges na łamach wydawanego przez jezuitów czasopisma, "Lettres Edifiantes et Curieuses".
Ojciec Florentin de Bourges opowiada o rzeczach, które sam widział przytaczając na poparcie liczby i szczegółowe informacje. Opis jego nacechowany jest prostotą i prawdą, które nie pozwalają podawać w wątpliwość jego autentyczności. W przedmowie do zamieszczonego we wspomnianym piśmie sprawozdania ojciec Bouchet, T.J., pisze, iż ojciec Florentin de Bourges nie zamierza podawać niczego, "o czymby się nie przekonał na własne oczy" . W dwieście lat później Hernandez, któremu nie podobają się spostrzeżenia ogłoszone przez "kapucyna", jak nazywa ojca Florentina de Bourges, pragnie go zdyskwalifikować traktując go jak poetę...
Inny współczesny świadek, ojciec Sepp, który sprawował u Guaranów swą misję duszpasterską poczynając od końca XVII wieku i przez długie jeszcze lata XVIII stulecia, twierdzi, iż nigdy tam nie widział " żadnych kopców ani płotów granicznych". Ojciec Peramas również świadek naoczny, który przebywał u Guaranów jako doctrinero, czyli proboszcz, wyraża się także na ten temat w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości. Wszystko było wspólne - powiada on. Jeszcze inny jezuita, ojciec Jaime Vaniere po zapoznaniu się z listami-sprawozdaniami swoich współbraci zakonnych napisał wierszem łacińskim wzorowanym na Wergiliuszu poemat, w którym porównuje komunistyczna społeczność Guaranów z rojem pszczół.
Aqua pares inter sunt omnia.
...Homines proprium qui nil potiuntur
Et usu cuncta tenet.
Wszystko jest tam równe pośród równych.
Ludzie, którzy nic nie mają na własność,
A rozporządzają wszystkim.
(Praedium rusticum)
Przytaczanie wszystkich podobnej treści świadectw, które się spotyka na każdym kroku, byłoby rzeczą nużącą. Waga przedmiotu oraz autorytet naszych oponentów wymagają jednak przytoczenia jeszcze kilku świadectw, które zresztą same przez siebie mogą budzić pewne zainteresowanie.
Ojciec Huonder, jezuita szwajcarski, który poświęcił wiele trudu zbadaniu pism pozostawionych przez dawnych misjonarzy, streścił je na łamach "Katholische Missionen" szeregu artykułów publikowanych w ciągu kilku lat. Wynika z nich, że komunizm zrealizowany był praktycznie w całej pełni. Niemniej ojciec Huonder odrzuca określenie "komunistyczny", ale tylko na tej podstawie, że młode stadła małżeńskie otrzymywały z chwilą zawarcia ślubu własne domki rodzinne. Przyznaje on, że domy te przydzielane były dożywotnio i nie mogły być przekazywane w drodze dziedziczenia. Ojciec Huonder zaznacza też lojalnie, że kanonik Gay określa ustrój gospodarczy osiedli redukcyjnych jako wyłącznie i całkowicie komunistyczny. Pogłębiona i bezstronna opinia kanonika Gay na ten temat kształtowała się na miejscu, wkrótce po dokonaniu omawianego eksperymentu, w swobodnych warunkach.
Wykorzystawszy bibliografię znacznie obfitszą i bardziej eklektycznie dobraną, a rozpatrując sprawę z punktu widzenia bardzo swoistego w zupełnym oderwaniu od jakiegokolwiek systemu społecznego, Bruno Garsch również uwydatnił mimochodem fakt wyłaniający się wyraźnie z całokształtu dawnych źródeł. "Ziemia cała - pisze on - domy, inwentarz żywy oraz środki produkcji należały do wspólnoty utworzonej przez osiedle. Jedyny wyjątek dotyczył podarków ślubnych i innych tego rodzaju nagród otrzymywanych od proboszcza".
Warto zaznaczyć, że wielki historyk argentyński, Don Jose Manuel Estrada, a także jego rodacy i koledzy Dominguez, Gutierrez, Trelles i Lugones są pod tym względem jednomyślni. Sam nawet Hernandez powołuje się na nich ze szczególnym uwzględnieniem Estrady, który wprawdzie nie zdołał ukończyć swej "Historii prowincji misyjnej", ale dosyć szczegółowo omawia zagadnienie Republiki Guarańskiej w innych swych pracach. Estrada z naszego punktu widzenia zasługuje na uwagę jako demokrata, umysł prawy i wzorowy. Głosi on tezę, że jezuici urzeczywistnili komunizm i uważali go za system doskonały i nadający się do zastosowania we wszelkich warunkach.
Nie należy też lekceważyć umiarkowanych przeciwników w rodzaju Azary. Był on komisarzem w czasie przeprowadzania rozgraniczenia w 1777 r., a więc w dziewięć lat po wypędzeniu jezuitów. Żył jeszcze w okresie lat 1781-1801, w Rio de Plata, w dalszym ciągu zajęty pracami przy rozgraniczeniu. W 1784 r. przebywa na terenie osiedli redukcyjnych, obserwując, zbierając informacje i pisząc bez przerwy. Azara boleje nad tym, że jezuici utrzymali aż do końca ustrój komunistyczny. Twierdzi on, że umysł i zdolności Guaranównie mogły rozwijać się w takim ustroju. W związku z tym rozwija on klasyczne argumenty wysuwane przeciw komunizmowi. Według spostrzeżeń Azary Guaranowie nie byli bynajmniej tymi dużymi dziećmi, za jakie ich uważają niektórzy misjonarze, aby ułatwić sobie obronę. Byli oni zapobiegliwi i przewidujący już przed przybyciem jezuitów. Cechy te miały u nich charakter kolektywny. Z inspiracji Azary pismo królewskie z 17 maja 1803 r., nakazało rozdzielenie ziemi pomiędzy jednostki.
Oznaczało to wtargnięcie kolonistów i całkowitą ruinę; sprawy te będą omówione w odrębnym rozdziale.
Markiz Valdelirios w czasie swej misji odbytej w 1750 r. oraz Fr. de Zavala, który w trzydzieści lat po wygnaniu jezuitów był gubernatorem terenów redukcyjnych, potwierdzają ze swej strony z ubolewaniem istnienie zbyt rygorystycznie pojętego komunizmu, który, ich zdaniem, hamował rozwój inicjatywy. Komunizm w rzeczywistości aż nadto skutecznie przeszkadzał inicjatywie i zawłaszczeniom kolonistów.
WŁADANIE ZIEMIĄ I EKSPERYMENT NADZIAŁU GRUNTÓW
Kronikarz Doblas, który przez dziesięć lat pełnił funkcje teniente (zastępcy) gubernatora osadzonego w Concepcion po wydaleniu jezuitów, pisze, że własność prywatna była wśród Indian zamieszkujących republikę jezuicką zakazana, no se les permitia. Informacja ta jest, na ogół biorąc, ścisła, nie odpowiada jednak prawdzie, jeśli chodzi o tryb władania ziemią w ostatnim okresie trwania Republiki. Na jakiś czas przed jej upadkiem ojcowie czynili w istocie mniej lub więcej zdecydowane wysiłki, zmierzające do wprowadzenia i zakorzenienia upodobań do własności prywatnej. Starania te nie dały wyniku wskutek braku zainteresowania i biernego oporu ze strony Guaranów. Nie zmienia to jednak faktu, że w tym okresie Indianie byliby mogli zostać właścicielami lub mówiąc ściślej, prywatnymi administratorami pewnej powierzchni gruntów, gdyby tego chcieli.
Oto jak się rzecz miała.
Panujący w osiedlach redukcyjnych ustrój komunistyczny podlegał ostrej krytyce zarówno w Europie, jak i w Ameryce. Utrzymywano, iż jezuici wprowadzili go po to tylko, żeby móc łatwiej wyzyskiwać Guaranów. Pogląd taki przyjął się powszechnie. Dotrwał on nawet mniej więcej aż do do naszych czasów, czemu zapewne sprzyjała okoliczność, że niektórzy jezuici doszli w końcu do tego, że przeczyli samemu faktowi istnienia komunizmu. Zięć Karola Marksa, Paweł Lafargue, z zapałem podjął ten zarzut. Jezuici, jego zdaniem, nie zorganizowali prawdziwego społeczeństwa komunistycznego, lecz jakąś "organizację łupieżczą".
Kolonizatorzy żądali rozdzielenia ziemi między Guaranów, opierając się na tekście "Leyes de Indias", które przewidywały, iż każdy Indianin będzie uprawiał sześćdziesiąt stóp ziemi, na zapłacenie podatków. Działka ta pozostawała własnością rządu hiszpańskiego. W zamierzeniach kolonizatorów wprowadzenie u Guaranów tej namiastki prywatnej własności mogłoby się stać narzędziem ich wywłaszczenia, podczas gdy dotąd cała ziemia była ich wspólną, niczym nie ograniczoną własnością.
Było to nazajutrz po groźbach komuny z Assuncion, skierowanych przeciwko osiedlom redukcyjnym, a w przededniu wielkiego dekretu królewskiego z 1743 r. Napastowani ze wszystkich stron i we wszystkich krajach, a widząc, iż sam byt stworzonego przez nich dzieła coraz bardziej jest zagrożony, jezuici zrozumieli potrzebę dokonania strategicznego odwrotu. Marcin de Moussy, wtajemniczony na miejscu w bieg spraw przez starego proboszcza Gaya, z wdziękiem i pogodą opisuje wpadki. "Dwór madrycki występował kilkakrotnie w sprawie stosowanego w osiedlach redukcyjnych systemu komunistycznego zwracając uwagę, iż po blisko stu pięćdziesięciu latach doświadczeń", Indianie powinni już być dostatecznie ucywilizowani, aby można ich było po trosze pozostawić własnemu losowi, dopuszczając ich przynajmniej do własności. Jezuici przyznali, że jest to rzecz najbardziej słuszna i zaczęli wprowadzać pewne zmiany do wewnętrznego ustroju instytucji. Jednakowoż nawyk stał się już tak mocny i tak bardzo odpowiadał usposobieniu Indian, że wszystko szło tak jak dawniej.
Od tego czasu jednak ojcowie podkreślali z coraz to większym naciskiem, że obok ziem gromadzkich zwanych tupambae istnieją także działki prywatne, czyli abambae.
Pisząc w r. 1749 w tonie przychylnym dla jezuitów i opierając się na otrzymanych od nich informacjach Muratori wspomina o tych działkach. Również i Charlevoix niezwykle zręcznie włącza się do tego manewru odwrotowego. Wypada przytoczyć tu jego słowa, gdyż zaważyły one na wielu sądach wypowiedzianych w tej sprawie. "Wielu ludzi uważa - powiada Charlevoix - że w tej republice nikt nic nie posiada na własność… Być może, iż coś w tym rodzaju zachodziło istotnie w okresie kiedy Indianie ci, od niedawna dopiero osiedli, nie byli jeszcze w stanie zdobywać pracą środków do życia. Od tego czasu jednak… przydzielono każdej rodzinie działkę gruntu, którą, jeśli uprawiana będzie tak jak ich tego nauczono, zdoła zaspokoić ich zapotrzebowanie…".
"Poza tymi terenami, przydzielonymi na własność każdemu z ojców rodziny są także grunty należące do wspólnoty, których płody składa się w magazynach publicznych". Magazyny te, dodaje on, pozwalają pokrywać różne potrzeby, zapewniając między innymi utrzymanie tym, którzy wyczerpali swoje zapasy.
Tak przedstawia tę sprawę Charlevoix w obszernej i wartościowej pracy, napisanej dla obrony Towarzystwa Jezusowego w najbardziej historycznej dla niego chwili. Nie wtajemniczony czytelnik odnosi nieodparte wrażenie, że owe działki "oddane na własność" stanowiły istotnie prywatną własność ziemską, że były instytucją stałą i sięgającą pierwszych dziesięcioleci istnienia Republiki i że miały one decydujące znaczenie dla wyżywienia rodziny.
Dochód z ziem gromadzkich miałby służyć wyłącznie na pokrycie różnych kosztów związanych z administracją i opieką społeczną. Osiedla redukcyjne niewiele różniłyby się więc od "normalnego" systemu własności prywatnej. Może co najwyżej dobra wspólne obejmowały tu nieco szerszy niż gdzie indziej zakres.
Nic ponadto.
W wyniku tego pisarze, poświęcający dorywczo tu i ówdzie stroniczkę czy rozdział osiedlom redukcyjnym, utrzymują z reguły, iż własność ziemska składała się z działek prywatnych zwanych abamba zapewniających byt rodzinom oraz ze wspólnych "pól Bożych" czyli tupamba, z których dochód przeznaczony był na utrzymanie sierot, wdów i kalek.
Tego rodzaju obraz jest z gruntu fałszywy. Był w tym częściowo pozór prawdy, ale jedynie w odniesieniu do ostatniego okresu. Ale pozór tylko, gdyż w rzeczywistości omawiane działki nie były wcale własnością prywatną.
Wobec tego jednak, że utworzenie tych działek posłużyło za podstawę tym wszystkim, którzy przeczą jakoby w Paragwaju własność miała charakter komunistyczny albo przynajmniej twierdzą, że występowało tam również prywatne władanie ziemią, należy poświęcić nieco miejsca, aby wyjaśnić jak w istocie przedstawiała się sprawa tych działek.
Muratori nazywa przyznaną Guarańczykowi działkę gruntową "kawałkiem ziemi wypożyczonej mu przez Republikę; jest on jej użytkownikiem". Działki dawano w dożywocie w chwili zawierania małżeństwa. Nie były one dziedziczone. Hernandez "sądzi", iż ojcu rodziny wolno było przekazać spadkobiercom uprawianą przez siebie działkę. Ale wierny jego uczeń, Fassbinder, sam przyznaje po sumiennym zbadaniu sprawy, że nie udało mu się znaleźć nic takiego, co potwierdzałoby powyższe przypuszczenie. Działka ojca powracała w chwili jego zgonu do wspólnoty, nawet gdy żyła wdowa, bez żadnego zresztą uszczerbku dla niej ani dla jej dzieci.
Wyjaśnienia te są dostatecznie przekonywujące. Dodajmy jeszcze, że według słów samego Charlevoix praca na powierzonej działce była regulowana i kontrolowana tak samo, jak na gruntach niepodzielnych. Wspólnota dostarczała zwierząt pociągowych, narzędzi do uprawy roli oraz ziarna siewnego, zarówno do pracy na działkach, jak i gruntach wspólnych.
Inwentarz żywy pozostawał zawsze - przed wprowadzeniem działek, w okresie istnienia i potem - własnością wspólną.
Ojciec Cardiel przyznaje, że Guaranowie "nie posiadają na własność krów, wołów, koni, owiec ani mułów lecz jedynie kury". "Codziennie prowadzi się do osady pewną ilość bydła i owiec, które przekazuje się do rąk osób które zajmują się ubojem. Ci z kolei zawiadamiają komendantów dzielnic, którzy biorą tyle, ile potrzeba do zaspokojenia potrzeb wszystkich rodzin i przydzielają każdej z nich część jaka na nich przypada w zależności od liczby członków". Wróciwszy wraz ze wszystkimi swoimi wydalonymi współbraćmi zakonnymi do Europy, Cardiel nie kryje swojego rozczarowania, iż opisanego przezeń stanu rzeczy nie można było zmienić. Jezuici - dodaje skwapliwie - nie ponoszą za to odpowiedzialności. Zdarzało się, iż niektórzy ojcowie, wykazujący więcej zapału do sprawy przybliżenia wspólnoty do ustroju opartego na własności indywidualnej, przydzielali każdej z rodzin zamieszkujących ich osiedle pewną ilość bydła, koni i owiec w nadziei, że tym sposobem wzbudzą większe zainteresowanie do działki.
"Nigdy się to nie udało" - powiada Cardiel. Pewien Mulat, który z upodobaniem hodował małe stadko "w kącie wsi", wspominany jest jako fenomen. Guaranom wystarczyło posiadanie dla własnej przyjemności jednego konia lub muła.
Komisarze przeprowadzający rozgraniczenie oraz urzędnicy, którym zlecono dopilnowanie wykonania postanowień traktatu z 1750 r. wysunęli z kolei propozycję przydzielenia każdemu z Guaranów bydła, koni, mułów oraz kawałka pola pod uprawę herbaty, tytoniu itd. Cardiel zauważa, że Guaranowie nie byli zdolni do tego. Nie próbuje jednak przeczyć samemu faktowi, który wywołał zarzuty ze strony komisarzy. Ojciec Sepp powtarza ten sam leitmotiv: "Guaranowie nie byli zdolni". Nie byli zdolni do hodowli bydła! A przecież w każdym osiedlu zajmowali się z doskonałym skutkiem stadem krów dojnych stanowiącą własność wspólną, a estancje ich uchodziły za najlepiej prowadzone w całej Ameryce Południowej.
Kierowali nimi nie ojcowie, lecz właśnie sami Guaranowie, zdani tu całkowicie na swoje siły.
Guaranowie, chociaż posiadali odpowiednie zdolności, po prostu nie reagowali na wysiłki, zmierzające do tego aby się wyrzekli tej formy własności, z której byli całkowicie zadowoleni. Ich praktyczna postawa w stosunku do działek stawia dla tego zagadnienia dodatkową ilustrację, bardzo ostrą w swojej treści. Mówi ona więcej niż najlepiej wystudiowane elaboraty obrończe czy też najbardziej uparte zaprzeczenia.
Poczucie pewności i spokoju o przyszłość tak dalece wiązało się w umysłach Guaranów z gospodarką kolektywną, iż rodziny którym proponowano wykrojenie działki z najżyźniejszych gruntów, wspaniałomyślnie zadowalały się jak najdrobniejszym kawałkiem. Według słów ojca Sepp zdarzało się, iż ci "filantropi" nie raczyli przyjmować pola, którego szerokość przekraczała osiemnaście kroków. Dekret Filipa V, rozstrzygający kwestie sporne na korzyść jezuitów, przyznaje, iż "nikt prawie" spośród tych, którym powierzono działki, nie mógł się z nich utrzymać. Ojciec Sepp przewodniczył osobiście przy rozdziale gruntów dla trzech tysięcy osób w chwili zasiedlania osiedla San Juan. Nie zaszedł przy tym ani jeden wypadek sprzeciwu. Każdy uważał, że otrzymał "aż nadto wiele". Nigdy nie znałem żadnej wzmianki o najdrobniejszym choćby zatargu granicznym między jednostkami. Jak zresztą zdarzać się miały podobne wypadki, jeśli nie istniały "ani miedza, ani żadne znaki graniczne"?
Działki bywały zawsze, pomimo nadzoru, mniej lub więcej zaniedbane, a w każdym razie gorzej były uprawiane od gruntów gromadzkich. Praca na wspólnem była bardziej ożywiona, weselsza i lepiej wykonana. Ojciec Sepp, gorący zwolennik ewolucji ku własności prywatnej, przyznał jeszcze, że zacni Guaranowie w te dni, kiedy powinni pracować na działce, "wylegiwali się przez cały dzień w hamaku zawieszonym między dwoma drzewami".
W stosunku do powierzchni gruntów niepodzielnych wielkość działek była znikoma nawet wtedy, gdy przekraczały one wspomnianą przez ojca Sepp miarę osiemnastu kroków. Już z tego co powiedziano wyżej, wynika niezbicie, że w tej sprawie bardzo mocno przesadzono. Według tego, co się czyta u niektórych autorów, Guaranowie mieli by spędzać regularnie dwa, trzy, a nawet cztery dni w tygodniu przy pracy na działce! W rzeczywistości, w chwili ogłoszenia o wprowadzeniu działek, zapowiedziano, że Guaranowie mają pracować na własnej ziemi w soboty i poniedziałki. Niepowodzenie całego eksperymentu stawia ten okólnik wraz z kilku innymi podobnymi w rzędzie nakazów, które służą tylko na użytek zewnętrzny republiki, żartem byłoby chcieć twierdzić, jak to czyni Pombal, że Guaranowie musieli od tej pory pracować na działkach w niedzielę. Guaranowie nigdy w niedziele nie pracowali. Prawda polega na tym, że działki niemal natychmiast po ich wprowadzeniu uległy likwidacji, jak to zauważyli wspominani przez Cardiela komisarze hiszpańscy.
Mówi się jeszcze, że do uprawiania gruntów gromadzkich byłaby wystarczyła praca leniuchów i dzieci. Zaprzecza temu Muratori, opierając się na treści sprawozdania prowincjonała, ojca d’Aguilar. Na tupambach, czyli gruntach wspólnych, byli zajęci wszyscy pracownicy, zarówno "najbardziej doświadczeni i pracowici jak i lenie". Jest to zupełnie zrozumiałe, ponieważ wszystkie wielkie plantacje, obejmujące uprawy takich ziemiopłodów, jak tytoń, yerba-mate, trzcina cukrowa, indygo czy bawełna, pozostawały zawsze w stanie całkowitej niepodzielności. System działek nie dotyczył plantacji.
Na działkach uprawiano zazwyczaj kultury najprostsze, nie wymagające większych zabiegów.
Najbardziej uderzającą cechą tych działek - by tak rzec prywatnych - było to, że dochód z nich należał bezpośrednio do tytularnego właściciela. Twierdzenie, iż żadna rodzina nic nie otrzymywała z produktów tupamby, dopóki zbiór z własnej amby nie został całkowicie wyczerpany, uznać należy za wytwór wyobraźni. Taki czy inny misjonarz dokładający szczególnych starań, aby pobudzić ducha osobistego zainteresowania mógł sobie umieszczać nazwiskom producenta na workach z kukurydzą. Guaranowie z równą obojętnością odnosili się do worków pochodzących z działek jak i do samych działek. Postępowanie ich, jeśli wziąć pod uwagę obowiązujący system ogólny, było naturalne. Toteż jak podaje ojciec de la Torre, jeśli nawet w pewnym okresie działki wytwarzały jakąś minimalną część dóbr użytkowych, rozdziału dokonywano zawsze wyłącznie w zależności od potrzeb, gdyż - "wszystkimi owocami ich pracy - jak to określa dekret Filipa V - rozporządzają misjonarze, którzy za pośrednictwem swych indiańskich urzędników zajmują się zaopatrzeniem, biorąc pod uwagę potrzeby całej osady".
Ojciec Cardiel, który jak wiadomo, ubolewał nad utrzymywaniem systemu komunistycznego, dołożył ze swojej strony wszelkich możliwych starań, aby doprowadzić Guaranów do przyjęcia własności prywatnej; przede wszystkim usiłował wzbudzić w nich poczucie osobistej korzyści i zysku, zachęcając do uprawiania na działkach wartościowych ziemiopłodów w celu sprzedaży nadwyżek. Przyznaje się on szczerze do klęski i oświadcza, że spotkał się tylko z trzema wypadkami, kiedy osoby prywatne wygospodarowały z własnej działki nieco cukru czy bawełny na sprzedaż. W dodatku jedną z tych trzech osób był nawrócony Mulat.
Wprowadzona pod naciskiem czynników zewnętrznych instytucja działek indywidualnych nie zdołała tedy zapuścić korzeni w miejscowej glebie. Stanowiła ona przez pewien czas sztuczny twór w jednolitym organizmie gospodarki Guaranów. Nigdy nawet pod kierownictwem takich ojców jak Cardiel czy Sepp, działka nie była niczym innym jak tylko drobnym kawałkiem ziemi oddanym "w użytkowanie" czy też "wypożyczonym przez Republikę" według określeń Muratoniego. Niezmiernie szybko i bez hałasu podzieliła ona los aktów prawnych, które troskliwie przechowywano z myślą o kolonialnej opinii publicznej.
Wydaje się zresztą, że niebawem misjonarze przestali fałszować istotny stan rzeczy, przynajmniej w odpowiedziach na indagacje ze strony tych osób, którym przyznawali prawo wnikania w te sprawy. W "Cedula Grande" czytamy: "w ostatnich czasach obaj ministrowie zawiadomili radę, że poddali dłuższej rozwadze artykuł dotyczący wspólnego władania kapitałem, płodami i innymi dobrami; że kazali wytłumaczyć sobie zasady gospodarcze, według których dokonywany jest rozdział żywności, odzieży i wszystkiego tego, co konieczne jest do utrzymania ludności; że rozpoznali w tym wszystkim pewien system gospodarczy, osobliwy lecz niezbędny do utrzymania tubylców w ramach uregulowanego życia chrześcijańskiego... a to z uwagi na mierne ich zdolności umysłowe i nieumiejętność wygospodarowania (indywidualnie) codziennych środków utrzymania".
Stan rzeczy zostaje tu znowu wytłumaczony wyłącznie rzekomą tępotą umysłową Guaranów, ale przynajmniej przedstawiony jest zupełnie jasno.
Wobec licznych zgodnych ze sobą świadectw i braku wszelkich dowodów istnienia w Paragwaju prywatnej własności ziemskiej ojciec Huonder, T. J. nie wahał się w ostatnich swych pismach potraktować w sposób zgodny z naszym punktem widzenia pewnych twierdzeń i zaprzeczeń głoszonych przez dawnych ojców pod naciskiem napaści i gróźb ze strony kolonizatorów. W opracowanym dla słownika Herdera artykule pisze on: "wszystkie grunty, wszystkie nieruchomości osiedli redukcyjnych stanowiły własność wspólnoty i przez nią były zarządzane". Inny jezuita, ojciec Kolber wydał w 1876 r. broszurę zatytułowaną "Komunizm Chrześcijański w osiedlach Paragwaju".
Mogliśmy od razu i bez kłopotu zdać się na tego rodzaju autorytet albo też zadowolić się zdecydowanymi i nie podlegającymi dyskusji świadectwami cytowanymi na początku tego rozdziału.
Jeżeli jednak uznaliśmy za wskazane poświęcić tyle uwagi zagadnieniu, które w praktyce nie miało większego znaczenia, to dlatego, że po ogłoszeniu w druku przytoczonych dokumentów i prac, a mianowicie w roku 1912, ukazało się monumentalne dzieło Hernandeza mające charakter oceny ostatecznej.
Z jednej strony Hernandez, jak o tym mogliśmy się przekonać na podstawie cytowanego już tekstu, zajmuje stanowisko niedwuznaczne: ustrój gospodarczy opierał się na własności prywatnej. Nielicznymi tylko dobrami władano wspólnie. "Za czasów jezuitów nie było w osiedlach redukcyjnych komunizmu". Z drugiej strony jednak Hernandez czyni następujące kapitalne wyznanie: "Nie ma pewnego i jasnego dowodu na to, że Indianie z redukcji posiadali, jako jednostki, dobra nieruchome z bezpośrednim tytułem własności. Nie możemy powołać się na żaden z tych aktów z których zazwyczaj jasno wynika istnienie prawa własności. W szczególności nie posiadamy żadnego dokumentu dotyczącego przewłaszczenia w drodze kupna, sprzedaży lub spadkobrania".
Czyżby może Hernandez nadawał pojęciu "komunizmu" znaczenie dowolne, jak czyni to na przykład uczeń jego Fassbinder, który dość wiernie opisuje organizację komunistyczną osiedli redukcyjnych, a mimo to ratuje Republikę i jezuitów stwierdzając, że nie istniała tam wspólność kobiet, a tym samym nie mogło być mowy o komunizmie?...
To wyjaśniałoby sprawę! Ale Hernandez nie idzie tak daleko, owszem, doskonale potrafi rozróżnić: "Jeżeli chodzi - powiada on - o komunizm ustanowiony z zasady dla obalenia prawa własności, to nic podobnego nigdy w osiedlach redukcyjnych nie istniało.
Jeśli natomiast mamy na myśli komunizm faktyczny, w znaczeniu wspólnego korzystania z dóbr, to nie da się zgodnie z prawdą stwierdzić, iż był on w tych osiedlach praktykowany".
Hernandez zaprzecza więc samemu faktowi wspólnego użytkowania dóbr, choć skądinąd przyznaje, jak to już widzieliśmy, że nie znalazł żadnego dowodu na poparcie swej tezy, a jednocześnie w wielu bardzo ustępach podaje fakty świadczące bezspornie o słuszności tezy przeciwnej.
Hernandez był opanowany jedną myślą: udowodnić, że jezuici paragwajscy nie mieli zamiaru przekreślać prawa własności, ani też głosić zasad ateistycznego komunizmu, el monstruoso error del communismo. Jednakowoż cała sprawa jest aż nadto jasna! Jezuitom obca była myśl - również i my jesteśmy od niej dalecy - poddawania w wątpliwość słusznych podstaw prawa własności prywatnej oraz pożytku społecznego mogącego wynikać z posiadania rodzinnego kawałka ziemi w warunkach, w których społeczeństwo skutecznie jest zabezpieczone przeciwko wyzyskowi. Zadaniem historyka było przestudiowanie wprowadzonego w życie przez jezuitów w Paragwaju systemu własności oraz spokojne stwierdzenie - jeśli wyniki badań tego wymagały - iż ściśle kolektywna organizacja nie powoduje żadnych zgubnych konsekwencji.
Przed powzięciem ostatecznych wniosków wypada jeszcze wysłuchać Cardiela, gdyż przede wszystkim na podstawie jego wywodów Hernandez usiłował oprzeć swoją tezę.
Ojciec Cardiel, wybitny misjonarz, prokurator Republiki Guarańskiej, jest pisarzem o stylu starannie odmierzonym i przemyślanym.
Będąc świadkiem wydalenia jezuitów pisał on w warunkach niezwykłych i naprawdę tragicznych, o czym nie wolno zapominać, jeśli pragnie się zachować właściwą perspektywę, by móc zrozumieć należycie rezerwę i czasem nawet umyślną dwuznaczność pewnych ostrożnie dobranych zwrotów wymagających bliższego wyjaśnienia i pozwalających zbyt łatwo na dowolną interpretację.
Pomimo skrępowania zadaniami obrony, jakie sobie stawiał Cardiel, daje on jednak tu i ówdzie określenia ścisłe i jednoznaczne; pomijać ich nie mamy prawa, gdyż wykluczają one możliwość tendencyjnej interpretacji. Mówi ona na przykład, że chociaż niektórzy ojcowie przydzielają głowom rodzin na dożywotnie użytkowanie parcele gruntowe, nie mogące nawet zapewnić koniecznej do wyżywienia rodziny ilości kukurydzy, inni misjonarze nie przestają albo też po przerwie zaczynają ponownie organizować całą pracę w ramach zbiorowych, skupiając "wszystkich mieszkańców danej dzielnicy razem" pod nadzorem kontrolera lub księgowego.
Niepowodzenie złudnego eksperymentu z działkami prywatnymi przedstawione jest w bardzo prosty sposób zwłaszcza w "Declaracion de la Verdad". "Misjonarze starali się o to usilnie - pisze Cardiel - aby każdy z Indian obsiewał własny kawałek roli dla utrzymania rodziny. Doprowadzili też do tego, iż każdy miał na własność kilka sztuk bydła oraz niewielką plantację yerby z chwilą, gdy nauczono się uprawy tej rośliny; jednak wszystkie te wysiłki z bardzo tylko nielicznymi wyjątkami spełzły na niczym".
Podkreślić tu należy, że nawet w wypadku, gdy system działek przyjął się na stałe i wytworzył w końcu pewien typ własności prywatnej, zamiast być tylko próbą wprowadzenia zmian w praktycznej organizacji wspólnej własności - znaczenie eksperymentu komunistycznego w swoim całokształcie nie byłoby przez to mniejsze, gdyż dobrobyt osiedli redukcyjnych osiągnięty został na długo przed ustanowieniem działek, przez sto lat nieustannego postępu dokonanego w oparciu o system własności wspólnej i niepodzielnej.
Co się zaś tyczy zasady wspólnoty w zakresie rzemiosła, przemysłu i handlu, stwierdzić należy, że ostała się ona aż do samego końca bez żadnej zmiany swej istoty czy formy, w ramach, które opiszemy niżej.
Nadużywa się dobrej wiary, kiedy się zapomina o tych ważkich faktach wysuwając na pierwszy plan pewną modyfikację ustrojową, próżną, przejściową i w gruncie rzeczy czysto formalną.
Republika Guarańska przez cały okres swoich dziejów żyła w systemie wspólnej własności ziemi. Indywidualne władanie ziemią nie zostało nigdy zrealizowane na jakiejkolwiek części terytorium. Kupno, sprzedaż, dzierżawa czy dziedziczenie najmarniejszego nawet skrawka gruntu, wykorzystywanie cudzej pracy dla osobistych celów, przekształcanie ziemi w narzędzie panowania czy wyzyskiwania człowieka przez człowieka - wszystko to było całkowicie nieznane. Oddawane na dożywotnie użytkowanie działki indywidualne spotkały się z całkowitą obojętnością Guaranów, najzupełniej zadowolonych z systemu pełnej wspólnoty.
Większość misjonarzy, którzy działali oczywiście pod naciskiem króla i gróźb przeciwników, nie nalegała zresztą zbytnio, rozumując aż nadto dobrze, iż rozwijanie poczucia korzyści egoistycznej musi w ich wspólnotach, zbudowanych na solidarności, doprowadzić do rozkładu życia religijnego i społecznego.
WŁASNOŚĆ W ZAKRESIE RZEMIOSŁ I PRZEMYSŁU. BUDYNKI
Ujęcie tego zagadnienia jest niezwykle proste wobec tego, że nie występują tu żadne sprzeczności.
Wszystkie gmachy publiczne, domy mieszkalne i warsztaty budowano na koszt wspólnoty; stanowiły one jej niezbywalną własność, pozostawały pod jej zarządem i w ramach jej organizacji służyły zaspokajaniu potrzeb swej ludności.
Młode małżeństwa otrzymywały dożywotnio dom w chwili zawierania małżeństwa. Ojciec Sepp opowiada, że młodzieńcy szesnastoletni i dziewczęta w wieku czternastu do piętnastu lat mogli swobodnie pobierać się nie mając żadnych trosk co do zagospodarowania się czy mieszkania. Jeżeli nie było w dyspozycji domu, młodzi małżonkowie zamieszkiwali przejściowo u rodziców, prowadząc wspólnie z nimi gospodarstwo. Zdarzało się to dość często w osiedlu, gdzie przebywał ojciec Sepp. Wykonanie zamierzonych robót budowlanych odwlekano niekiedy rozmyślnie, aby uzupełnić wychowanie mniej dojrzałych do samodzielnego życia par narzeczeńskich.
Stanowiąc własność społeczną domy mieszkalne nie mogły stać się źródłem jakiegokolwiek wyzysku. Nikt nie potrzebował się troszczyć o czynsz. Właściciele i rządcy domów nie istnieli jeszcze wówczas. Nie znano nawet umowy o najem, ani żadnych aktów sprzedaż nieruchomości. "Nikt nie mógł sprzedać pola czy domu", ani też nie mógł być ich pozbawiony. Nie będąc tedy właścicielami Guaranowie czuli się jednak tak jak u siebie, i to w znacznie większym stopniu niż posiadacze własnych domków obciążonych długami lub najemcy we współczesnym systemie własności prywatnej. Guaranowie mieli całkowitą swobodę w urządzaniu i ozdabianiu domów, stosownie do swych upodobań.
W żadnym z tekstów dotyczących Republiki guarańskiej nie spotykamy wzmianki o istnieniu jakiegokolwiek prywatnego warsztatu pracy. Jezuici zakładali wyłącznie warsztaty kolektywne, stanowiące własność społeczną. Wszelkie zajęcia przemysłowe i rzemieślnicze wykonywano zbiorowo w warsztatach komunalnych albo na dziedzińcach kolegium, tak zwanych patios, pod kierownictwem podmajstrzych wyznaczonych przez samych pracowników. Jedynie przędzenie, powierzone kobietom, było wykonywane w domu na rachunek wspólnoty.
Środki transportowe, a więc czółna i wozy, były zmonopolizowane przez wspólnotę.
W zakresie handlu przekonaliśmy się już, że nie dawał on pola do wyzysku. Handel prywatny nie istniał w ogóle. Zastępowała go sprawiedliwa i rozumna dystrybucja dóbr, pozbawiona jakichkolwiek cech pasożytnictwa.
Ubieganie się o egoistyczne zyski nie skusiło umysłowości Guaranów nigdy i w żadnej dziedzinie.
Wspólnota rozciągała się również i na produkty pracy w rzemiośle, tak jak i w rolnictwie. Najrozmaitsze warsztaty, jak odlewnie, młyny, garbarnie, kopalnie itd., pracowały na rzecz wspólnoty i jej organom zdawały swoje wyroby. W zamian za to zboże, owoce, bawełna, yerba-matè i wszelkie inne produkty rozdzielane były zależnie od potrzeb "wszystkim tym, którzy wolni są od uprawiania ziemi ze względu na swe zajęcie", a więc w szczególności "rzemieślnikom, którzy nie mają innego wynagrodzenia za swoją pracę poza tym, że są żywieni i utrzymywani na koszt ogółu".
Przedmioty wykonane w wolnych godzinach stanowiły, rzecz prosta, własność wytwórcy. Guaranowie byli zapalonymi majstrami-amatorami. Ograniczony czas trwania dnia roboczego pozostawiał im wiele chwil wolnych. Szczególnym wzięciem cieszyły się rzeźba oraz prace w skórze. Wymieniano przedmioty rzeźbione na malowidła, ozdobne drobiazgi, instrumenty muzyczne, broń i inne wyroby sporządzone w czasie wolnym od obowiązkowej pracy.
Wszystko zresztą było urządzone w ten sposób, aby nie pozwolić jednostkom na gromadzenie "pewnego rodzaju kapitału, którego narastaniu - jak powiada Rostoul - musiałby się przeciwstawić zazdrosny dozór". W rzeczywistości wszelki dozór w tej dziedzinie był raczej zbędny i nie istniał wcale.
Zasada wspólnoty dóbr obowiązywała także w stosunkach wzajemnych między poszczególnymi osiedlami, choć zakres nie był tu jeszcze ściśle ustalony.
Sprawa ta była jednak na dobrej drodze. Wydany w 1737 r. regulamin głosi, że zalesione wzgórza na północ od Corpus będą "wspólnie służyć wszystkim osiedlom do wyrębu drzewa".
W tym samym dokumencie znajdujemy też zarządzenie skierowane przeciwko wprowadzonemu właśnie przez Camdelarię pobierania myta za przepęd bydła z sąsiednich osiedli, a także postanowienie dotyczące podatku wyrównawczego, ściąganego od czterech niżej położonych redukcji mających korzystniejsze warunki.
Widzimy stąd, że jezuici nie mieli bynajmniej zamiaru nadawać własności kolektywnej poszczególnych osiedli cech burżuazyjnych ani też pogańskich. Wobec tego, wspólne przeznaczenie dóbr było naczelną zasadą społeczną, musiało ono także odgrywać główną rolę w stosunkach między osiedlami. W miarę rozwoju gospodarki troszczono się o utrzymanie solidarności i równowagi między osiedlami, w taki sposób, aby nie naruszać kompetencji zarządu terytorium, ściśle określonych dla poszczególnych osiedli. Duch współpracy całkowicie wypełniał istniejące luki w zarządzeniach. "Co zasługuje na najwyższe uznanie - pisze Muratori - to fakt, że jeśli którakolwiek z osad popada w głód, czy to w skutek niesprzyjającej pogody, czy też w wyniku jednego z tych nieszczęść jakie niejednokrotnie przyprawiają najstaranniejszych rolników o utratę całego plonu ich pracy, lub wreszcie z powodu pomoru zwierząt gospodarskich, sąsiednie redukcje nie omieszkują nigdy pomóc jej i ułatwić powetowanie strat, nie oczekując od niej w zamian niczego poza taką samą pomocą w takiej samej potrzebie".
Tak więc powtórzyć możemy za ojcem Florentin de Bourges, że "udało się wyplenić w tej społeczności chrześcijańskiej wszelką nędzę; nie widzi się tam ubogich ani też żebraków, wszyscy zaś mają rzeczy niezbędne w równej obfitości".
Nigdy chyba nie zapewniono całej ludności równie sprawiedliwego korzystania z darów ziemi. Każdy namacalnie odczuwał swój udział we wspólnych dobrach. Jest też rzeczą oczywistą, że gdyby Republika Guarańska nie uległa przedwczesnemu zniszczeniu, gdyby rozwój jej mógł bez przeszkód trwać dalej, Guaranowie mogliby swobodnie dysponować wzrastającą masą dóbr w sposób coraz to bardziej giętki i całkowicie zgodny z podstawowymi zasadami systemu.
"Już na pierwszy rzut oka widać wszystkie korzyści, jakie neofitom dawało wspólne użytkowanie dóbr. Indianie są biedni, a mimo to niczego im nie brak. Zachowują oni między sobą całkowitą równość, stanowiącą najtrwalszą ostoję jedności i spokoju publicznego".
Nie mając własności prywatnej każdy korzystał w najwyższym stopniu z własności osobistej. Nie było wcale "proletariuszów" ani ludzi pozbawionych własności, nikogo nie można było wywłaszczać z zasadniczych praw do wspólnej ziemi i wspólnych dóbr.
Nie było malkontentów ani buntowników. "Czego więcej może być potrzeba chrześcijanom, jeśli nie grozi im brak tych najniezbędniejszych do życia środków, poza które nie wybiegają ich pragnienia; jeśli potrafią nawet, za przykładem Apostoła, jednakowo łatwo żyć w obfitości nie nadużywając jej, jak i w niedostatku nie skarżąc się; jeśli nie ima się ich nigdy pokusa utraty zaufania do Opatrzności, która zawsze pozwala im znaleźć środki zaradcze przeciwko wszelkim nieprzewidzianym wypadkom; jeśli wreszcie wszystkie ich czynności i uczucia są kierowane najczystszymi zasadami religii?". Położenie ich "jeśli je rozpatrywać z punktu widzenia prawdziwych zasad, jest korzystniejsze niż najbardziej kwitnących narodów Europy. Wolność dobrze uregulowana, obfite zapasy wszelkich niezbędnych do życia rzeczy, mieszkanie szczupłe wprawdzie, ale wystarczające, spokój, jedność, zgoda, czyż nie w tym właśnie zawiera się prawdziwe szczęście ludów".
Tego samego zdania jest również nowoczesny przywódca socjalistyczny, Szkot, Cunningham Graham, skądinąd obojętnie odnoszący się do religii. Cunningham Graham gruntownie zaznajomił się z dziejami osiedli chrześcijańskich w Paragwaju, gdzie sam przez pewien czas przebywał. Przewertował on dokładnie archiwa w Madrycie i w Salamance. Sąd jego ogranicza się, jak to już zaznaczyliśmy, do gospodarczych i społecznych skutków systemu ustanowionego przez jezuitów. Oto jego słowa: "system rządów wewnętrznych na terenach misyjnych Paragwaju był pewną postacią demokracji. Ta w swoim rodzaju kontrolowana władza reprezentantów ludu była najbardziej odpowiednia dla ówczesnych Indian". Autor tłumaczy następnie, że Guaranów najsilniej przywiązało do jezuitów przekonanie, które ci im wpoili, że ziemia na której żyją, ich domy, warsztaty i stada należą niepodzielnie do nich, "stanowią własność Indian".
Kończąc spokojne karty, poświęcone "żywotnemu zagadnieniu" własności radzibyśmy dojść do przyjaznego porozumienia z czołowym naszym przeciwnikiem, Hernandezem, któremu zmuszeni byliśmy otwarcie się przeciwstawić, chociaż zaznaczyliśmy, że wiele elementów naszego dowodu zawdzięczamy bezpośrednio jemu samemu, bądź też wskazanym przez niego źródłom. Żywimy dlań za to szczerą wdzięczność. Uzgodnienie poglądów wyrażonych na piśmie nie wydaje się możliwe wobec zastygłego kształtu jego dzieła.
Uparty i nadąsany do końca Hernandez odwraca się od osiedli, samotny i rozstrojony przenosi się on na prawdziwą wieś, ku szałasom pobudowanym na czas robót. I tam właśnie, w obliczu tych bud zapominając o miłych domkach z werandami uszeregowanych wzdłuż szerokich alei, oświadcza on chłodno, że Guaranowie nie zabiegali o to, aby móc wprowadzić w życie prawo własności z tej tylko prostej przyczyny, że nieruchomości były bezwartościowe, pro no tener valos los inmuebles. Ale z czasem - dodaje on - w miarę wzrostu bogactwa i postępu w rolnictwie przywiązaliby się do własności.
Guaranowie, jak niebawem się o tym przekonamy, od dawna już byli namiętnie przywiązani do swych domostw, kościołów, warsztatów, do wspaniałych plantacji, które z całą pewnością nie mogły być bezwartościowe, do swych stad, do wszelkich wreszcie dóbr, które mieli we wspólnym posiadaniu, nie znając sknerstwa ani zawiści.
Źródło:
http://lewicachrzescijanska.blogspot.com/2014/01/chrzescijanska-komunistyczna-republika.html
ORGANIZACJA POLITYCZNA
W znanej pracy zatytułowanej "Les jesuites et le secret de leur puissance" (Jezuici i tajemnica ich potęgi) organizacja polityczna Republiki Guarańskiej scharakteryzowana została następująco: "To indiańskie państwo odpowiadało najnowocześniejszym wymogom demokracji, gdyż nie było w nim mas ciemiężonych przez wszechpotężne rzesze urzędnicze, ale swoboda obywateli ograniczona była jedynie interesem ogółu; w republice tej wyłoniony z wolnych wyborów tubylczy urzędnik był urzędnikiem służbie dobra ogółu, niemającym na względzie interesów egoistycznych."
Dla ścisłości dodajemy tu, że demokracja guarańska z formalnego punktu widzenia nie była może tak daleko posunięta, jak by to wynikało z powyższego cytatu. Tym niemniej była ona realniejsza od naszych demokracji burżuazyjnych. Kiedy wyzysk człowieka przez człowieka dokonywa się przy zachowaniu pozorów demokracji, prawa polityczne mają raczej złudny charakter; natomiast w prawdziwej demokracji gospodarczej pewne formy praw politycznych przestają niekiedy mieć istotne znaczenie.
Najczęściej o przystąpieniu plemion do osiedli redukcyjnych decydowali kacykowie. Byłoby rzeczą nierozsądną, a w praktyce nawet niemożliwą znieść z dnia na dzień ustaloną od dawna formę władzy, która w całym szeregu dziedzin okazała się pożyteczna w tym trudnym okresie, kiedy ojcowie nie zdążyli jeszcze zgłębić psychologii Indian. Kacykowie objęli chwilowo funkcje kierowników dzielnic.
Bardzo szybko jednak odrębne plemiona zlały się w nową większą społeczność, jaką stanowiły osiedla redukcyjne. Administrowanie i wprowadzanie określonych regulaminów wymagało stworzenia licznych funkcji, które niebawem usunęły władzę kacyków w cień, a następnie doprowadziły do jej zniknięcia. Wykonywanie tych różnorodnych czynności społecznych wytworzyło elitę nie opartą o dziedziczenie i zupełnie niezależną od dawnych grup rządzących.
Instytucja dziedzicznych kacyków, chroniona przez niektórych misjonarzy, przekształciła się w rodzaj drobnej szlachty, służącej raczej celom dekoracyjnym. W każdym osiedlu było od trzydziestu do pięćdziesięciu kacyków. Tylko w San Ignacio liczba ich dochodziła do pięćdziesięciu siedmiu. Jezuici chętnie patrzyli na rozpowszechnianie się tego tytułu, gdyż gmina wolna była od płacenia podatków za kacyków. Doblas twierdzi, że jezuici nie powierzali żadnych stanowisk kacykom. Pogląd ten nie jest słuszny. Kacykowie - zupełnie podobnie, jak w naszych społeczeństwach potomkowie rodów arystokratycznych - mieli zależnie od swych zdolności dostęp do wszelkich funkcji na równi z wszystkimi innymi obywatelami. W czasie likwidacji Republiki w roku 1768 tylko około piętnastu kacyków zajmowało na całym jej terytorium poważniejsze stanowiska wiceprzewodniczących rad (tenientes ), ochmistrzów itp. Okupanci hiszpańscy natknęli się wszędzie na rady gromadzkie wybrane przez lud zgodnie z tradycją sięgającą pierwszych lat. Już ojciec Mastrilli wspomina o cabildo, czyli radzie z wyboru, złożonej z alkadów, urzędników skarbowych i innych dostojników.
Wybory oraz pełnienie funkcji publicznych były tym właśnie czynnikiem, dzięki któremu Guaranowie nabrali tak żywego poczucia samodzielności narodowej oraz odpowiedzialności za dobro społeczne. Całe wykonawstwo administracyjne spoczywało w ich rękach. Guaranowie troszczyli się o należyty ład w swej społeczności i sami podejmowali pożyteczne inicjatywy. Sami organizowali roboty publiczne i kierowali nimi. Sami też zarządzali składami i wymierzali sprawiedliwość.
Na czele każdego siedli stał corregidor, czyli przewodniczący, zwany też nieraz kacykiem, któremu podlegali: alguacil czyli komisarz, teniente czyli wiceprzewodniczący oraz dwóch alkadów, będących zarazem "sędziami w sprawach karnych"; dwóch innych alkadów, pełniących funkcję oficerów policji i kierujących strażą uliczną i polną; urzędnik skarbowy i jego zastępca, prowadzący między innymi rejestry stanu cywilnego, wreszcie czterech regidores czyli radców, mających pieczę nad różnymi działami usług, a ponadto w miarę potrzeby kilku asesorów "których liczba proporcjonalna jest do ilości mieszkańców".
Poszczególne dzielnice osiedli miały kierowników "wybieranych spośród najgorliwszych chrześcijan". W czasie, gdy podróż swą odbywał Florentin de Bourges, wiceprzewodniczący pełnił obowiązki inspektora szkół. Tenże wiceprzewodniczący lub też jeden z alkadów ponosił ogólną odpowiedzialność za młodzież do lat siedemnastu. Chorążym osiedla był alferez czyli podporucznik.
Choć wiadomo, że korregidor i wszyscy funkcjonariusze wybierani byli "przez samych Indian" w czasie dorocznych wyborów, niewiele powiedzieć można o szczegółach stosowanej przy tym procedury.
Głosowanie odbywało się w ostatnich dniach grudnia lub też w sam Nowy Rok. Ustępująca rada sporządziła listę kandydatów. Misjonarz miał prawo skontrolować tę listę przed ujawnieniem jej na ogólnym zgromadzeniu. Czynił on uwagi, "do których radcy zazwyczaj stosowali się". Zgromadzenie publiczne przypominało dawne helweckie Landsgemeinden. Głosowanie nie było tajne. Mimo to opinia społeczna ujawniała się zupełnie swobodnie, skutecznie i ze znajomością sprawy. Najczęściej, jak powiada Cardiel, zgadzano się na wszystkich kandydatów wpisanych na listę. Nikt jednak nie mógł zostać jednogłośnie wybrany, jeśli nie cieszył się szacunkiem i sympatią współobywateli.
Nie istniały żadne stronnictwa. Panująca koncepcja dobra społecznego uznawana była przez wszystkich z wolnej i nieprzymuszonej woli. W żadnym okresie dziejowym na terenie żadnego osiedla nie ujawniły się, najsłabsze choćby nastroje antykomunistyczne, czy też skłonność do przyjęcia ustroju ekonomicznego, którego najrozmaitsze przykłady Indianie mieli przed oczami, począwszy od zwykłego prywatnego majątku ziemskiego wykrojonego z gruntów zdobytych, czy też kupca i wędrownego kramarza, a kończąc na wielkich kampaniach żeglugowych, czy prowadzących handel niewolnikami. Walki wyborcze, ograniczające się do spraw personalnych toczyły się zawsze, jak się zdaje, w atmosferze pełnej powagi. "Wszystko odbywa się w wielkim spokoju" - dodaje jeszcze Cardiel. Ludzie młodzi, a nawet bardzo młodzi, lecz wyróżniający się wykształceniem, dopuszczani bywali do godności publicznych. Regulamin z 1689 r. zabraniał jednak wybierać młodych ludzi na stanowiska sędziów.
Nowi urzędnicy otrzymali z rąk proboszcza oznaki swych dostojeństw. Kapłan wygłaszał przy tym mowę, w której podkreślał wagę ciążącej na nich odpowiedzialności.
Jednocześnie mianowano oficerów sił zbrojnych, urzędników politycznych i gospodarczych, organistów oraz zakrystianów.
Na zakończenie ceremonii wyborczych odprawiana była uroczysta msza św. . Radni zajmowali zarezerwowane ławki w pobliżu prezbiterium.
Wybrani utrzymali nadal ścisły kontakt z ludem. Dość często w roku następnym byli wybierani powtórnie. Korregidor natomiast, jeżeli potrafił zaskarbić sobie uznanie ogółu, utrzymywał się na tym stanowisku przez czas nieograniczony. W zasadzie korregidora wyznaczano na pięć lat. Złożyć go z urzędu mógł tylko superior generalny Republiki.
Posiedzenia rady odbywały się bardzo regularnie i zabierały wiele czasu. Ponadto co rano korregidor i obaj główni alkadowie przeprowadzali krótką naradę z proboszczem, zwanym Cura. Wszystko, co dotyczyło politycznych i gospodarczych przejawów życia osiedla, postanawiane było conferenciando, a więc zbiorowo, na posiedzeniach z udziałem proboszcza, korregidora i członków rady. Z "Zapisków dla pamięci przyszłych pokoleń", ułożonych przez pewnego Guarana z Yapeyu wynika, że zakonnicy ograniczają się do "asystowania". Poddają od czasu do czasu jakąś myśl, jak na przykład założenie nowych "estencji". Korregidor zajmuje się sam wraz z radą studiami przygotowawczymi, poprzedzającymi realizację projektu. Do niego należy decyzja, on też przewiduje szczegóły wykonania.
Każde z osiedli tworzyło zatem w zakresie administracji wewnętrznej coś w rodzaju małej niezależnej republiki.
Osiedla natomiast zależały od konfederacji we wszystkich sprawach związanych z ustawodawstwem cywilnym, karnym i wojskowym. Rozwojem osiedli redukcyjnych kierował superior generalny, w okresie jednak początkowym te zwierzchnie funkcje sprawowało dwóch superiorów, z których jeden przebywał na terenie Parany, w Candelaria lub San Ignacio, drugi zaś rezydował w Yapeyu nad Urugwajem.
Superior wizytował regularnie wszystkie osiedla. Za powrotem z objazdów formułował dyrektywy, które uważał za korzystne dla całości. Na tym właśnie polegała jego rola: miał ustanawiać i utrzymywać jedność, a nawet jednolitość, la uniformitad en todo, en todas las reducciones. Do zarządzeń superiora stosowano się ściśle.
Handel zagraniczny zależał również do kompetencji konfederacji.
Republika Guarańska wcielała wtedy w życie na małą skalę zasadę międzynarodowego federalizmu przyszłości: autonomiczny zarząd każdej wspólnoty oraz swobody miejscowe ugruntowane w ramach jednolitego ustroju politycznego i gospodarczego.
Najpiękniejsze tradycje wzajemnej pomocy i przyjaźni panowały w stosunkach między poszczególnymi osiedlami i rejonami.
Opierając się jedynie na wpływie moralnym, który zawdzięczali swemu oddaniu sprawie i wykazywanym zdolnościom, jezuici utrzymywali w sposób pokojowy, aż do chwili odejścia, kontrolę nas stworzonym przez siebie organizmem. Korzystali oni z prawa veta. W razie jakichkolwiek zatargów czy nadużycia władzy ze strony funkcjonariuszy Indianie zawsze uciekali się do misjonarzy jako do autorytetu uznanego przez wszystkich i niepodlegającego dyskusji.
"We wszystkich swoich sprawach, tak cywilnych jak i karnych, szukają oni pomocy u ojców" - powiada ojciec Mastrilli.
Misjonarze jednak od początku pozostawiali Guaranom, całą pełnię odpowiedzialności. "Jeśli powstaje wśród nich jakikolwiek spór, zostaje on natychmiast przecięty przez ostateczny wyrok alkadów, którzy nie znają ani odwlekania spraw w nieskończoność, ani też łapownictwa". Wszystko odbywa się "bez adwokatów", "oskarżycieli i notariuszów". Na swoje szczęście "nie znają oni matactw ni krętactwa". Superior generalny pełnił rolę najwyższej instancji odwoławczej, nawet w razie potrzeby przeciw samym zakonnikom. Zwracać się do niego można było bądź też na miejscu w terenie, w czasie dorocznej wizyty. Prowincjał ze swej strony odwiedzał każde osiedle redukcyjne raz jeden w ciągu trzyletniej swojej kadencji.
Zatargi graniczne pomiędzy poszczególnymi redukcjami rozstrzygał trybunał, w którym w sprawach dotyczących osiedli parańskich zasiadało trzech zakonników Urugwaju; w sprawach zaś związanych z osiedlami urugwajskimi trzech zakonników Parany. Najwyższą instancją w tych wypadkach był prowincjał. W każdej miejscowości wywieszono mapę, na której zaznaczone były granice w celu zapobiegania sporom i rozstrzygania powstałych wątpliwości. Spory prywatne zdarzały się niezmiernie rzadko, a to dzięki żarliwości religijnej neofitów, obowiązującej organizacji gospodarczej oraz ścisłemu określeniu zakresu zajęć każdego mieszkańców. "Sumienie zastępowało ustawy - powiada Funes. - Kodeks cywilny nie istniał, ponieważ Indianie, prawdę mówiąc, nie znali prawa własności". Kolejno wydawane zarządzenia wytworzyły jednak z czasem dosyć rozwinięte ustawodawstwo. Regulaminy, prawa i zwyczaje zebrane były w "Libre de Ordones", której jeden egzemplarz przechowywany był dla użytku ogółu w każdym z osiedli.
Policja przestrzegała stosowania praw i utrzymywania ładu, posługując się zwłaszcza metodami zapobiegawczymi. Najczęściej podobno wystarczyło ostrzeżenie, aby powstrzymać grożące wykroczenia. Chodniki znajdujące się na poziomie mieszkań ułatwiały dokonywanie obchodów i kontrolę. Wieczorem, z chwilą dania sygnału do gaszenia świateł, wszelkie nieusprawiedliwione opuszczenie domu było zakazane. Straż nocną pełniły patrole, zmieniane co trzy godziny. Miały one także zapobiegać zaskoczeniu ze strony wrogów zewnętrznych, "gdyż nigdzie nie brak włóczących się Indian".
Człowieka podejrzewanego o winę - choćby najgroźniejszą - prowadzono do sędziego bez kajdan ani jakichkolwiek więzów. Żadnej kary nie orzekano arbitralnie, bez przeprowadzenia śledztwa. Każdy wypadek, choćby najbłahszy, badany był z całą sumiennością. Świadków przesłuchiwano i konfrontowano z sobą.
W "Libro de Ordenes" mieścił się również i kodeks karny. Oprócz kar za przestępstwa i zbrodnie obejmował on także sankcje przewidziane w razie łamania przepisów, obowiązujących na przykład w dziedzinie pracy. Najczęściej stosowaną karą było napomnienie ojcowskie. Interpretacja postanowień kodeksu była giętka i brała pod uwagę postawę duchową winnego. "Nigdy nie karze się winnych z całą surowością prawa... Jako że jednak kary są niezbędne potrzebne do utrzymania w karbach ludzi głuchych na wszystko oprócz strachu - a w każdym osiedlu trafi się zawsze kilku takich - korregidor królewski i alkadowie zmuszeni są je nakładać, kierując się wszakże przy tym wielką wagą i umiarkowaniem. Nie zdarza się nigdy, by powzięli tego rodzaju postanowienie bez zasięgnięcia rady misjonarza. Szuka się sposobów takiego karania za winy, aby nie zbrzydzić karanym dalszego pobytu w ich osiedlu".
Kary miały służyć celom wychowawczym. "Przed uwięzieniem uświadamia się ich bardzo łagodnie o popełnionych przez nich błędach, a wytłumaczenie im, że zasłużyli na karę, nie nasuwa żadnych trudności. Toteż poddają się karze z całą pokorą i nie było wypadku, żeby z tego powodu żywili do sędziów najmniejszą urazę. Mają oni, jak powiada Dom Antonio de Ulloa, tak wielkie zaufanie do swoich pasterzy, że gdyby kara nawet została im wymierzona niesłusznie sądziliby, że im się słusznie należała".
Sankcje ograniczały się "do modlitw, postów, pozbawienia wolności i niekiedy chłosty, ponieważ ci neofici nie popełniali przestępstw, które wymagałyby zastosowania surowszych kar". Przy chłoście najwyższa liczba razów wynosiła dwadzieścia pięć. W żadnym wypadku nie mogło dojść do upustu krwi. "Jeżeli przestępstwo jest poważne, dawka dwudziestu pięciu razów może być powtarzana w odstępach kilkudniowych". Kara chłosty, łagodzona w ten sposób ścisłymi przepisami, pozwalała przynajmniej przestępcy szybko wrócić do normalnego życia. Nawet pisarze nie nastawieni bynajmniej życzliwie przyznają, że kara ta dla Guaranów nie była zbyt upokarzająca i wydawała się im mniej przykra, niż więzienie.
Czarowników, którym udowodniono szkodliwe praktyki, nie palono na stosie. Zadawalano się po prostu wygnaniem ich z kraju, po roku więzienia. Zbrodnie spędzenia płodu, kazirodztwo itp. zdarzały się tylko wyjątkowo. Były one karane dwumiesięcznym więzieniem w kajdankach. W ciągu tych miesięcy zbrodniarz otrzymywał trzykrotnie po dwadzieścia pięć uderzeń batem "i nigdy więcej". Prócz tego pozbawiony został prawa zajmowanie stanowisk urzędowych.
Kara śmierci nie istniała. Zbrodnie, które zasługiwałyby na tę karę, jak na przykład trucicielstwo, miały być karane według regulaminu z 1689 r. bezterminowym więzieniem. Jednakże w 1716 r. ojciec Tamburini ograniczył najwyższy wymiar kary do lat dziesięciu. W stosunku do niebezpiecznych lub zatwardziałych recydywistów przewidziana była banicja. Niektórzy zbrodniarze bywali niekiedy skazywani na zesłanie do oddalonych osiedli.
Kobiety winne popełniania przestępstwa sądzone były - przynajmniej w pierwszej instancji - także przez kobiety, które też zawsze same wykonywały karę. Przestępczynie skazywano na przymusowy pobyt w Domu Wdów, gdzie pracowały, nie pozostając pod kluczem.
Prawo karne założone przez jezuitów Republiki odznaczało się, jak widać, wyjątkową łagodnością - i to nie tylko w porównaniu z prawem kolonialnym, ale także i z prawem obowiązującym w owych czasach w najbardziej postępowych krajach Europy.
Regulamin więzienny był, jak na tamtą epokę, nieporównywalnie łagodny. Więzień nie mógł pozostać o chlebie i wodzie dłużej niż trzy dni z rzędu. "Wszyscy więźniowie obojga płci uczęszczają na mszę św. i nabożeństwo różańcowe, ewentualnie nawet w kajdankach".
Skazaniec poddawał się swej karze ze szczerą uległością, nie stawiając nigdy najmniejszego oporu, sin montrar jamas resistencia. " W wyznaczonej przez misjonarza karze nie upatrują oni nigdy rzeczy zrodzonej z gniewu czy innych namiętności, lecz jedynie lekarstwo służące ich dobru"! Cardiel przyznaje też, że pokora Guaranów wyciskała jezuitom z oczu łzy prawdziwego rozczulenia. "Godzą się oni zawsze chętnie z postanowieniem ojca i to bynajmniej nie dorywczo tylko; zawsze tak się to odbywa".
Wszyscy dawni pisarze podkreślają, że Guaranów odstręczała od złego nie tyle obawa kary, ile raczej środowisko społeczna skłania ich ku dobremu przez przykład powszechny i ogólnie, nieustannie pobudzane współzawodnictwo w służbie dla wspólnoty. Wiara chrześcijańska, niezwykle mocna, chroniła obyczaje i ład społeczny. W sposób zgodny z naturą ludzką - bez niezdrowego podniecenia, a mimo to wcale skutecznie - nadzieja nagrody zachęcała do uprawiania cnót. W tej bezklasowej republice, gdzie nie było przywilejów, a pieniądz nie miał żadnej mocy, człowiek postępował na wyższe szczeble drabiny społecznej głównie dzięki ujawnionej wartości osobistej i zasłudze. Aby zostać dopuszczonym do chóru, do orkiestry, do koła muzycznego, należało być człowiekiem godnym. Aby móc być zaliczanym do "bractwa" i uzyskać dostęp do urzędów publicznych, trzeba było być najgodniejszym z godnych.
Fakt, że w ciągu przeszło półtora wieku zdołano bez potrzebny stosowania surowego ustawodawstwa utrzymać ład -i to ład wzorowy - w bardzo rozległych osiedlach, zamieszkałych przez lud beztroski i zazdrośnie strzegący swej wolności, sam przez się z dostateczną siła przemawia na korzyść systemu zaprowadzonego przez jezuitów oraz mądrości, z jaką umieli oni wykorzystać swój niemal nieograniczony wpływ moralny. Pomimo wrogiego nastawiania do Towarzystwa Jezusowego Azara przyznaje, iż "jezuici używali swego autorytetu z godną podziwu łagodnością i umiarem". Tym niemniej ludzie żerujący na niewolnictwie oraz ich europejscy poplecznicy krzyczeli aż do końca o "jezuickim despotyzmie".
SYSTEM WŁASNOŚCI
Własność stanowi według Karola Marksa " sedno sprawy" . Przeciwnicy Marksa swoją postawą i sposobem reagowania dają świadectwo, że w tym punkcie zgadzają się z nim całkowicie.
Nikogo zatem nie dziwi, że panujący w Republice Guarańskiej system własności był rozmaicie interpretowany i budził namiętne kontrowersje.
"Dobrze myślący" autorzy burżuazyjni skwapliwie i z całą energią zaprzeczają tezie jakoby w Republice Guarańskiej wprowadzono komunizm w życie. Hernandez pisze bez ogródek: "W osadach redukcyjnych za czasów jezuitów nie było komunizmu. Istniały tylko pewne wspólne dobra, przy których wytwarzaniu pracowano tymczasowo wspólnie; przeznaczano je na pomoc dla ubogich i na zapłatę daniny".
Inni nie ośmielali się zaprzeczyć faktom. Dokładali natomiast starań, aby przemilczeć, osłonić lub na tyle złagodzić, by stały się one nieszkodliwe. Intencja była chwalebna. Zdawało im się, że losy religii związane są nierozerwalnie z indywidualistycznym systemem posiadania.
W swojej wielokrotnie wydawanej pracy, która niemal aż do naszych czasów kształtowała i odbijała stosunek przeciętnej niemieckiej opinii katolickiej do socjalizmu - ojciec Cathrein, T.J., zapewnia, iż stosowany w redukcjach komunizm "bynajmniej nie odpowiadał ściśle temu pojęciu". W tym stopniu, w jakim był on realizowany - dodaje on - miało to wyłącznie charakter przejściowy.
Ponadto "ludu, który się wyzwala z barbarzyństwa, nie można przyrównywać do narodów cywilizowanych". Oczywiście.
Takie stanowisko zajmują ogólnie ci pisarze, którzy nie badali bezpośrednio dziejów osiedli guarańskich.
Natomiast dzieła specjalne, które nie omijają tej sprawy, uznają zazwyczaj organizację republiki Guarańskiej za typowo komunistyczną, nawet wtedy, gdy w ostatecznej konkluzji usiłują pozbawić ten fakt jego właściwego znaczenia. W "Der christlich-soziale Staat der Jesuiten in Paragway" Franz Schmid chciałby nawet "przedstawić niezbity dowód", że Republika Guarańska była nie tylko w ogólnym zarysie, ale także i w szczegółach wiernym wcieleniem komunistycznej "Utopii" św. Tomasza Morusa.
Teza ta do pewnego tylko stopnia słuszna jest raczej powierzchowna i nie ugruntowana. Lepiej trzymać się rzeczywistości takiej, jak ją widział ojciec Florentin de Bourges, bezstronny i nieuprzedzony kapucyn, kiedy odwiedził osiedla redukcyjne w 1712 r.
Wszystkie grunty stanowiły niepodzielną własność wspólnoty. "Dobra są wspólne, nie ma tam chęci wywyższenia się i skąpstwa, nie widzi się też wśród nich niezgody ani sporów prawnych... Nic mnie bardziej nie zachwyciło, niż sposób, w jaki zapewnia się byt wszystkim mieszkańcom osiedla. Ci, którzy zbierają żniwa obowiązani są dostarczyć ziarno do składów publicznych."
Urzędnicy rozdzielają następnie ziarno między komendantów dzielnicowych, ci zaś rozdają je rodzinom, przyznając każdej "więcej lub mniej zależnie od jej liczebności".
Tak wyrażał się ojciec Florentin de Bourges na łamach wydawanego przez jezuitów czasopisma, "Lettres Edifiantes et Curieuses".
Ojciec Florentin de Bourges opowiada o rzeczach, które sam widział przytaczając na poparcie liczby i szczegółowe informacje. Opis jego nacechowany jest prostotą i prawdą, które nie pozwalają podawać w wątpliwość jego autentyczności. W przedmowie do zamieszczonego we wspomnianym piśmie sprawozdania ojciec Bouchet, T.J., pisze, iż ojciec Florentin de Bourges nie zamierza podawać niczego, "o czymby się nie przekonał na własne oczy" . W dwieście lat później Hernandez, któremu nie podobają się spostrzeżenia ogłoszone przez "kapucyna", jak nazywa ojca Florentina de Bourges, pragnie go zdyskwalifikować traktując go jak poetę...
Inny współczesny świadek, ojciec Sepp, który sprawował u Guaranów swą misję duszpasterską poczynając od końca XVII wieku i przez długie jeszcze lata XVIII stulecia, twierdzi, iż nigdy tam nie widział " żadnych kopców ani płotów granicznych". Ojciec Peramas również świadek naoczny, który przebywał u Guaranów jako doctrinero, czyli proboszcz, wyraża się także na ten temat w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości. Wszystko było wspólne - powiada on. Jeszcze inny jezuita, ojciec Jaime Vaniere po zapoznaniu się z listami-sprawozdaniami swoich współbraci zakonnych napisał wierszem łacińskim wzorowanym na Wergiliuszu poemat, w którym porównuje komunistyczna społeczność Guaranów z rojem pszczół.
Aqua pares inter sunt omnia.
...Homines proprium qui nil potiuntur
Et usu cuncta tenet.
Wszystko jest tam równe pośród równych.
Ludzie, którzy nic nie mają na własność,
A rozporządzają wszystkim.
(Praedium rusticum)
Przytaczanie wszystkich podobnej treści świadectw, które się spotyka na każdym kroku, byłoby rzeczą nużącą. Waga przedmiotu oraz autorytet naszych oponentów wymagają jednak przytoczenia jeszcze kilku świadectw, które zresztą same przez siebie mogą budzić pewne zainteresowanie.
Ojciec Huonder, jezuita szwajcarski, który poświęcił wiele trudu zbadaniu pism pozostawionych przez dawnych misjonarzy, streścił je na łamach "Katholische Missionen" szeregu artykułów publikowanych w ciągu kilku lat. Wynika z nich, że komunizm zrealizowany był praktycznie w całej pełni. Niemniej ojciec Huonder odrzuca określenie "komunistyczny", ale tylko na tej podstawie, że młode stadła małżeńskie otrzymywały z chwilą zawarcia ślubu własne domki rodzinne. Przyznaje on, że domy te przydzielane były dożywotnio i nie mogły być przekazywane w drodze dziedziczenia. Ojciec Huonder zaznacza też lojalnie, że kanonik Gay określa ustrój gospodarczy osiedli redukcyjnych jako wyłącznie i całkowicie komunistyczny. Pogłębiona i bezstronna opinia kanonika Gay na ten temat kształtowała się na miejscu, wkrótce po dokonaniu omawianego eksperymentu, w swobodnych warunkach.
Wykorzystawszy bibliografię znacznie obfitszą i bardziej eklektycznie dobraną, a rozpatrując sprawę z punktu widzenia bardzo swoistego w zupełnym oderwaniu od jakiegokolwiek systemu społecznego, Bruno Garsch również uwydatnił mimochodem fakt wyłaniający się wyraźnie z całokształtu dawnych źródeł. "Ziemia cała - pisze on - domy, inwentarz żywy oraz środki produkcji należały do wspólnoty utworzonej przez osiedle. Jedyny wyjątek dotyczył podarków ślubnych i innych tego rodzaju nagród otrzymywanych od proboszcza".
Warto zaznaczyć, że wielki historyk argentyński, Don Jose Manuel Estrada, a także jego rodacy i koledzy Dominguez, Gutierrez, Trelles i Lugones są pod tym względem jednomyślni. Sam nawet Hernandez powołuje się na nich ze szczególnym uwzględnieniem Estrady, który wprawdzie nie zdołał ukończyć swej "Historii prowincji misyjnej", ale dosyć szczegółowo omawia zagadnienie Republiki Guarańskiej w innych swych pracach. Estrada z naszego punktu widzenia zasługuje na uwagę jako demokrata, umysł prawy i wzorowy. Głosi on tezę, że jezuici urzeczywistnili komunizm i uważali go za system doskonały i nadający się do zastosowania we wszelkich warunkach.
Nie należy też lekceważyć umiarkowanych przeciwników w rodzaju Azary. Był on komisarzem w czasie przeprowadzania rozgraniczenia w 1777 r., a więc w dziewięć lat po wypędzeniu jezuitów. Żył jeszcze w okresie lat 1781-1801, w Rio de Plata, w dalszym ciągu zajęty pracami przy rozgraniczeniu. W 1784 r. przebywa na terenie osiedli redukcyjnych, obserwując, zbierając informacje i pisząc bez przerwy. Azara boleje nad tym, że jezuici utrzymali aż do końca ustrój komunistyczny. Twierdzi on, że umysł i zdolności Guaranównie mogły rozwijać się w takim ustroju. W związku z tym rozwija on klasyczne argumenty wysuwane przeciw komunizmowi. Według spostrzeżeń Azary Guaranowie nie byli bynajmniej tymi dużymi dziećmi, za jakie ich uważają niektórzy misjonarze, aby ułatwić sobie obronę. Byli oni zapobiegliwi i przewidujący już przed przybyciem jezuitów. Cechy te miały u nich charakter kolektywny. Z inspiracji Azary pismo królewskie z 17 maja 1803 r., nakazało rozdzielenie ziemi pomiędzy jednostki.
Oznaczało to wtargnięcie kolonistów i całkowitą ruinę; sprawy te będą omówione w odrębnym rozdziale.
Markiz Valdelirios w czasie swej misji odbytej w 1750 r. oraz Fr. de Zavala, który w trzydzieści lat po wygnaniu jezuitów był gubernatorem terenów redukcyjnych, potwierdzają ze swej strony z ubolewaniem istnienie zbyt rygorystycznie pojętego komunizmu, który, ich zdaniem, hamował rozwój inicjatywy. Komunizm w rzeczywistości aż nadto skutecznie przeszkadzał inicjatywie i zawłaszczeniom kolonistów.
WŁADANIE ZIEMIĄ I EKSPERYMENT NADZIAŁU GRUNTÓW
Kronikarz Doblas, który przez dziesięć lat pełnił funkcje teniente (zastępcy) gubernatora osadzonego w Concepcion po wydaleniu jezuitów, pisze, że własność prywatna była wśród Indian zamieszkujących republikę jezuicką zakazana, no se les permitia. Informacja ta jest, na ogół biorąc, ścisła, nie odpowiada jednak prawdzie, jeśli chodzi o tryb władania ziemią w ostatnim okresie trwania Republiki. Na jakiś czas przed jej upadkiem ojcowie czynili w istocie mniej lub więcej zdecydowane wysiłki, zmierzające do wprowadzenia i zakorzenienia upodobań do własności prywatnej. Starania te nie dały wyniku wskutek braku zainteresowania i biernego oporu ze strony Guaranów. Nie zmienia to jednak faktu, że w tym okresie Indianie byliby mogli zostać właścicielami lub mówiąc ściślej, prywatnymi administratorami pewnej powierzchni gruntów, gdyby tego chcieli.
Oto jak się rzecz miała.
Panujący w osiedlach redukcyjnych ustrój komunistyczny podlegał ostrej krytyce zarówno w Europie, jak i w Ameryce. Utrzymywano, iż jezuici wprowadzili go po to tylko, żeby móc łatwiej wyzyskiwać Guaranów. Pogląd taki przyjął się powszechnie. Dotrwał on nawet mniej więcej aż do do naszych czasów, czemu zapewne sprzyjała okoliczność, że niektórzy jezuici doszli w końcu do tego, że przeczyli samemu faktowi istnienia komunizmu. Zięć Karola Marksa, Paweł Lafargue, z zapałem podjął ten zarzut. Jezuici, jego zdaniem, nie zorganizowali prawdziwego społeczeństwa komunistycznego, lecz jakąś "organizację łupieżczą".
Kolonizatorzy żądali rozdzielenia ziemi między Guaranów, opierając się na tekście "Leyes de Indias", które przewidywały, iż każdy Indianin będzie uprawiał sześćdziesiąt stóp ziemi, na zapłacenie podatków. Działka ta pozostawała własnością rządu hiszpańskiego. W zamierzeniach kolonizatorów wprowadzenie u Guaranów tej namiastki prywatnej własności mogłoby się stać narzędziem ich wywłaszczenia, podczas gdy dotąd cała ziemia była ich wspólną, niczym nie ograniczoną własnością.
Było to nazajutrz po groźbach komuny z Assuncion, skierowanych przeciwko osiedlom redukcyjnym, a w przededniu wielkiego dekretu królewskiego z 1743 r. Napastowani ze wszystkich stron i we wszystkich krajach, a widząc, iż sam byt stworzonego przez nich dzieła coraz bardziej jest zagrożony, jezuici zrozumieli potrzebę dokonania strategicznego odwrotu. Marcin de Moussy, wtajemniczony na miejscu w bieg spraw przez starego proboszcza Gaya, z wdziękiem i pogodą opisuje wpadki. "Dwór madrycki występował kilkakrotnie w sprawie stosowanego w osiedlach redukcyjnych systemu komunistycznego zwracając uwagę, iż po blisko stu pięćdziesięciu latach doświadczeń", Indianie powinni już być dostatecznie ucywilizowani, aby można ich było po trosze pozostawić własnemu losowi, dopuszczając ich przynajmniej do własności. Jezuici przyznali, że jest to rzecz najbardziej słuszna i zaczęli wprowadzać pewne zmiany do wewnętrznego ustroju instytucji. Jednakowoż nawyk stał się już tak mocny i tak bardzo odpowiadał usposobieniu Indian, że wszystko szło tak jak dawniej.
Od tego czasu jednak ojcowie podkreślali z coraz to większym naciskiem, że obok ziem gromadzkich zwanych tupambae istnieją także działki prywatne, czyli abambae.
Pisząc w r. 1749 w tonie przychylnym dla jezuitów i opierając się na otrzymanych od nich informacjach Muratori wspomina o tych działkach. Również i Charlevoix niezwykle zręcznie włącza się do tego manewru odwrotowego. Wypada przytoczyć tu jego słowa, gdyż zaważyły one na wielu sądach wypowiedzianych w tej sprawie. "Wielu ludzi uważa - powiada Charlevoix - że w tej republice nikt nic nie posiada na własność… Być może, iż coś w tym rodzaju zachodziło istotnie w okresie kiedy Indianie ci, od niedawna dopiero osiedli, nie byli jeszcze w stanie zdobywać pracą środków do życia. Od tego czasu jednak… przydzielono każdej rodzinie działkę gruntu, którą, jeśli uprawiana będzie tak jak ich tego nauczono, zdoła zaspokoić ich zapotrzebowanie…".
"Poza tymi terenami, przydzielonymi na własność każdemu z ojców rodziny są także grunty należące do wspólnoty, których płody składa się w magazynach publicznych". Magazyny te, dodaje on, pozwalają pokrywać różne potrzeby, zapewniając między innymi utrzymanie tym, którzy wyczerpali swoje zapasy.
Tak przedstawia tę sprawę Charlevoix w obszernej i wartościowej pracy, napisanej dla obrony Towarzystwa Jezusowego w najbardziej historycznej dla niego chwili. Nie wtajemniczony czytelnik odnosi nieodparte wrażenie, że owe działki "oddane na własność" stanowiły istotnie prywatną własność ziemską, że były instytucją stałą i sięgającą pierwszych dziesięcioleci istnienia Republiki i że miały one decydujące znaczenie dla wyżywienia rodziny.
Dochód z ziem gromadzkich miałby służyć wyłącznie na pokrycie różnych kosztów związanych z administracją i opieką społeczną. Osiedla redukcyjne niewiele różniłyby się więc od "normalnego" systemu własności prywatnej. Może co najwyżej dobra wspólne obejmowały tu nieco szerszy niż gdzie indziej zakres.
Nic ponadto.
W wyniku tego pisarze, poświęcający dorywczo tu i ówdzie stroniczkę czy rozdział osiedlom redukcyjnym, utrzymują z reguły, iż własność ziemska składała się z działek prywatnych zwanych abamba zapewniających byt rodzinom oraz ze wspólnych "pól Bożych" czyli tupamba, z których dochód przeznaczony był na utrzymanie sierot, wdów i kalek.
Tego rodzaju obraz jest z gruntu fałszywy. Był w tym częściowo pozór prawdy, ale jedynie w odniesieniu do ostatniego okresu. Ale pozór tylko, gdyż w rzeczywistości omawiane działki nie były wcale własnością prywatną.
Wobec tego jednak, że utworzenie tych działek posłużyło za podstawę tym wszystkim, którzy przeczą jakoby w Paragwaju własność miała charakter komunistyczny albo przynajmniej twierdzą, że występowało tam również prywatne władanie ziemią, należy poświęcić nieco miejsca, aby wyjaśnić jak w istocie przedstawiała się sprawa tych działek.
Muratori nazywa przyznaną Guarańczykowi działkę gruntową "kawałkiem ziemi wypożyczonej mu przez Republikę; jest on jej użytkownikiem". Działki dawano w dożywocie w chwili zawierania małżeństwa. Nie były one dziedziczone. Hernandez "sądzi", iż ojcu rodziny wolno było przekazać spadkobiercom uprawianą przez siebie działkę. Ale wierny jego uczeń, Fassbinder, sam przyznaje po sumiennym zbadaniu sprawy, że nie udało mu się znaleźć nic takiego, co potwierdzałoby powyższe przypuszczenie. Działka ojca powracała w chwili jego zgonu do wspólnoty, nawet gdy żyła wdowa, bez żadnego zresztą uszczerbku dla niej ani dla jej dzieci.
Wyjaśnienia te są dostatecznie przekonywujące. Dodajmy jeszcze, że według słów samego Charlevoix praca na powierzonej działce była regulowana i kontrolowana tak samo, jak na gruntach niepodzielnych. Wspólnota dostarczała zwierząt pociągowych, narzędzi do uprawy roli oraz ziarna siewnego, zarówno do pracy na działkach, jak i gruntach wspólnych.
Inwentarz żywy pozostawał zawsze - przed wprowadzeniem działek, w okresie istnienia i potem - własnością wspólną.
Ojciec Cardiel przyznaje, że Guaranowie "nie posiadają na własność krów, wołów, koni, owiec ani mułów lecz jedynie kury". "Codziennie prowadzi się do osady pewną ilość bydła i owiec, które przekazuje się do rąk osób które zajmują się ubojem. Ci z kolei zawiadamiają komendantów dzielnic, którzy biorą tyle, ile potrzeba do zaspokojenia potrzeb wszystkich rodzin i przydzielają każdej z nich część jaka na nich przypada w zależności od liczby członków". Wróciwszy wraz ze wszystkimi swoimi wydalonymi współbraćmi zakonnymi do Europy, Cardiel nie kryje swojego rozczarowania, iż opisanego przezeń stanu rzeczy nie można było zmienić. Jezuici - dodaje skwapliwie - nie ponoszą za to odpowiedzialności. Zdarzało się, iż niektórzy ojcowie, wykazujący więcej zapału do sprawy przybliżenia wspólnoty do ustroju opartego na własności indywidualnej, przydzielali każdej z rodzin zamieszkujących ich osiedle pewną ilość bydła, koni i owiec w nadziei, że tym sposobem wzbudzą większe zainteresowanie do działki.
"Nigdy się to nie udało" - powiada Cardiel. Pewien Mulat, który z upodobaniem hodował małe stadko "w kącie wsi", wspominany jest jako fenomen. Guaranom wystarczyło posiadanie dla własnej przyjemności jednego konia lub muła.
Komisarze przeprowadzający rozgraniczenie oraz urzędnicy, którym zlecono dopilnowanie wykonania postanowień traktatu z 1750 r. wysunęli z kolei propozycję przydzielenia każdemu z Guaranów bydła, koni, mułów oraz kawałka pola pod uprawę herbaty, tytoniu itd. Cardiel zauważa, że Guaranowie nie byli zdolni do tego. Nie próbuje jednak przeczyć samemu faktowi, który wywołał zarzuty ze strony komisarzy. Ojciec Sepp powtarza ten sam leitmotiv: "Guaranowie nie byli zdolni". Nie byli zdolni do hodowli bydła! A przecież w każdym osiedlu zajmowali się z doskonałym skutkiem stadem krów dojnych stanowiącą własność wspólną, a estancje ich uchodziły za najlepiej prowadzone w całej Ameryce Południowej.
Kierowali nimi nie ojcowie, lecz właśnie sami Guaranowie, zdani tu całkowicie na swoje siły.
Guaranowie, chociaż posiadali odpowiednie zdolności, po prostu nie reagowali na wysiłki, zmierzające do tego aby się wyrzekli tej formy własności, z której byli całkowicie zadowoleni. Ich praktyczna postawa w stosunku do działek stawia dla tego zagadnienia dodatkową ilustrację, bardzo ostrą w swojej treści. Mówi ona więcej niż najlepiej wystudiowane elaboraty obrończe czy też najbardziej uparte zaprzeczenia.
Poczucie pewności i spokoju o przyszłość tak dalece wiązało się w umysłach Guaranów z gospodarką kolektywną, iż rodziny którym proponowano wykrojenie działki z najżyźniejszych gruntów, wspaniałomyślnie zadowalały się jak najdrobniejszym kawałkiem. Według słów ojca Sepp zdarzało się, iż ci "filantropi" nie raczyli przyjmować pola, którego szerokość przekraczała osiemnaście kroków. Dekret Filipa V, rozstrzygający kwestie sporne na korzyść jezuitów, przyznaje, iż "nikt prawie" spośród tych, którym powierzono działki, nie mógł się z nich utrzymać. Ojciec Sepp przewodniczył osobiście przy rozdziale gruntów dla trzech tysięcy osób w chwili zasiedlania osiedla San Juan. Nie zaszedł przy tym ani jeden wypadek sprzeciwu. Każdy uważał, że otrzymał "aż nadto wiele". Nigdy nie znałem żadnej wzmianki o najdrobniejszym choćby zatargu granicznym między jednostkami. Jak zresztą zdarzać się miały podobne wypadki, jeśli nie istniały "ani miedza, ani żadne znaki graniczne"?
Działki bywały zawsze, pomimo nadzoru, mniej lub więcej zaniedbane, a w każdym razie gorzej były uprawiane od gruntów gromadzkich. Praca na wspólnem była bardziej ożywiona, weselsza i lepiej wykonana. Ojciec Sepp, gorący zwolennik ewolucji ku własności prywatnej, przyznał jeszcze, że zacni Guaranowie w te dni, kiedy powinni pracować na działce, "wylegiwali się przez cały dzień w hamaku zawieszonym między dwoma drzewami".
W stosunku do powierzchni gruntów niepodzielnych wielkość działek była znikoma nawet wtedy, gdy przekraczały one wspomnianą przez ojca Sepp miarę osiemnastu kroków. Już z tego co powiedziano wyżej, wynika niezbicie, że w tej sprawie bardzo mocno przesadzono. Według tego, co się czyta u niektórych autorów, Guaranowie mieli by spędzać regularnie dwa, trzy, a nawet cztery dni w tygodniu przy pracy na działce! W rzeczywistości, w chwili ogłoszenia o wprowadzeniu działek, zapowiedziano, że Guaranowie mają pracować na własnej ziemi w soboty i poniedziałki. Niepowodzenie całego eksperymentu stawia ten okólnik wraz z kilku innymi podobnymi w rzędzie nakazów, które służą tylko na użytek zewnętrzny republiki, żartem byłoby chcieć twierdzić, jak to czyni Pombal, że Guaranowie musieli od tej pory pracować na działkach w niedzielę. Guaranowie nigdy w niedziele nie pracowali. Prawda polega na tym, że działki niemal natychmiast po ich wprowadzeniu uległy likwidacji, jak to zauważyli wspominani przez Cardiela komisarze hiszpańscy.
Mówi się jeszcze, że do uprawiania gruntów gromadzkich byłaby wystarczyła praca leniuchów i dzieci. Zaprzecza temu Muratori, opierając się na treści sprawozdania prowincjonała, ojca d’Aguilar. Na tupambach, czyli gruntach wspólnych, byli zajęci wszyscy pracownicy, zarówno "najbardziej doświadczeni i pracowici jak i lenie". Jest to zupełnie zrozumiałe, ponieważ wszystkie wielkie plantacje, obejmujące uprawy takich ziemiopłodów, jak tytoń, yerba-mate, trzcina cukrowa, indygo czy bawełna, pozostawały zawsze w stanie całkowitej niepodzielności. System działek nie dotyczył plantacji.
Na działkach uprawiano zazwyczaj kultury najprostsze, nie wymagające większych zabiegów.
Najbardziej uderzającą cechą tych działek - by tak rzec prywatnych - było to, że dochód z nich należał bezpośrednio do tytularnego właściciela. Twierdzenie, iż żadna rodzina nic nie otrzymywała z produktów tupamby, dopóki zbiór z własnej amby nie został całkowicie wyczerpany, uznać należy za wytwór wyobraźni. Taki czy inny misjonarz dokładający szczególnych starań, aby pobudzić ducha osobistego zainteresowania mógł sobie umieszczać nazwiskom producenta na workach z kukurydzą. Guaranowie z równą obojętnością odnosili się do worków pochodzących z działek jak i do samych działek. Postępowanie ich, jeśli wziąć pod uwagę obowiązujący system ogólny, było naturalne. Toteż jak podaje ojciec de la Torre, jeśli nawet w pewnym okresie działki wytwarzały jakąś minimalną część dóbr użytkowych, rozdziału dokonywano zawsze wyłącznie w zależności od potrzeb, gdyż - "wszystkimi owocami ich pracy - jak to określa dekret Filipa V - rozporządzają misjonarze, którzy za pośrednictwem swych indiańskich urzędników zajmują się zaopatrzeniem, biorąc pod uwagę potrzeby całej osady".
Ojciec Cardiel, który jak wiadomo, ubolewał nad utrzymywaniem systemu komunistycznego, dołożył ze swojej strony wszelkich możliwych starań, aby doprowadzić Guaranów do przyjęcia własności prywatnej; przede wszystkim usiłował wzbudzić w nich poczucie osobistej korzyści i zysku, zachęcając do uprawiania na działkach wartościowych ziemiopłodów w celu sprzedaży nadwyżek. Przyznaje się on szczerze do klęski i oświadcza, że spotkał się tylko z trzema wypadkami, kiedy osoby prywatne wygospodarowały z własnej działki nieco cukru czy bawełny na sprzedaż. W dodatku jedną z tych trzech osób był nawrócony Mulat.
Wprowadzona pod naciskiem czynników zewnętrznych instytucja działek indywidualnych nie zdołała tedy zapuścić korzeni w miejscowej glebie. Stanowiła ona przez pewien czas sztuczny twór w jednolitym organizmie gospodarki Guaranów. Nigdy nawet pod kierownictwem takich ojców jak Cardiel czy Sepp, działka nie była niczym innym jak tylko drobnym kawałkiem ziemi oddanym "w użytkowanie" czy też "wypożyczonym przez Republikę" według określeń Muratoniego. Niezmiernie szybko i bez hałasu podzieliła ona los aktów prawnych, które troskliwie przechowywano z myślą o kolonialnej opinii publicznej.
Wydaje się zresztą, że niebawem misjonarze przestali fałszować istotny stan rzeczy, przynajmniej w odpowiedziach na indagacje ze strony tych osób, którym przyznawali prawo wnikania w te sprawy. W "Cedula Grande" czytamy: "w ostatnich czasach obaj ministrowie zawiadomili radę, że poddali dłuższej rozwadze artykuł dotyczący wspólnego władania kapitałem, płodami i innymi dobrami; że kazali wytłumaczyć sobie zasady gospodarcze, według których dokonywany jest rozdział żywności, odzieży i wszystkiego tego, co konieczne jest do utrzymania ludności; że rozpoznali w tym wszystkim pewien system gospodarczy, osobliwy lecz niezbędny do utrzymania tubylców w ramach uregulowanego życia chrześcijańskiego... a to z uwagi na mierne ich zdolności umysłowe i nieumiejętność wygospodarowania (indywidualnie) codziennych środków utrzymania".
Stan rzeczy zostaje tu znowu wytłumaczony wyłącznie rzekomą tępotą umysłową Guaranów, ale przynajmniej przedstawiony jest zupełnie jasno.
Wobec licznych zgodnych ze sobą świadectw i braku wszelkich dowodów istnienia w Paragwaju prywatnej własności ziemskiej ojciec Huonder, T. J. nie wahał się w ostatnich swych pismach potraktować w sposób zgodny z naszym punktem widzenia pewnych twierdzeń i zaprzeczeń głoszonych przez dawnych ojców pod naciskiem napaści i gróźb ze strony kolonizatorów. W opracowanym dla słownika Herdera artykule pisze on: "wszystkie grunty, wszystkie nieruchomości osiedli redukcyjnych stanowiły własność wspólnoty i przez nią były zarządzane". Inny jezuita, ojciec Kolber wydał w 1876 r. broszurę zatytułowaną "Komunizm Chrześcijański w osiedlach Paragwaju".
Mogliśmy od razu i bez kłopotu zdać się na tego rodzaju autorytet albo też zadowolić się zdecydowanymi i nie podlegającymi dyskusji świadectwami cytowanymi na początku tego rozdziału.
Jeżeli jednak uznaliśmy za wskazane poświęcić tyle uwagi zagadnieniu, które w praktyce nie miało większego znaczenia, to dlatego, że po ogłoszeniu w druku przytoczonych dokumentów i prac, a mianowicie w roku 1912, ukazało się monumentalne dzieło Hernandeza mające charakter oceny ostatecznej.
Z jednej strony Hernandez, jak o tym mogliśmy się przekonać na podstawie cytowanego już tekstu, zajmuje stanowisko niedwuznaczne: ustrój gospodarczy opierał się na własności prywatnej. Nielicznymi tylko dobrami władano wspólnie. "Za czasów jezuitów nie było w osiedlach redukcyjnych komunizmu". Z drugiej strony jednak Hernandez czyni następujące kapitalne wyznanie: "Nie ma pewnego i jasnego dowodu na to, że Indianie z redukcji posiadali, jako jednostki, dobra nieruchome z bezpośrednim tytułem własności. Nie możemy powołać się na żaden z tych aktów z których zazwyczaj jasno wynika istnienie prawa własności. W szczególności nie posiadamy żadnego dokumentu dotyczącego przewłaszczenia w drodze kupna, sprzedaży lub spadkobrania".
Czyżby może Hernandez nadawał pojęciu "komunizmu" znaczenie dowolne, jak czyni to na przykład uczeń jego Fassbinder, który dość wiernie opisuje organizację komunistyczną osiedli redukcyjnych, a mimo to ratuje Republikę i jezuitów stwierdzając, że nie istniała tam wspólność kobiet, a tym samym nie mogło być mowy o komunizmie?...
To wyjaśniałoby sprawę! Ale Hernandez nie idzie tak daleko, owszem, doskonale potrafi rozróżnić: "Jeżeli chodzi - powiada on - o komunizm ustanowiony z zasady dla obalenia prawa własności, to nic podobnego nigdy w osiedlach redukcyjnych nie istniało.
Jeśli natomiast mamy na myśli komunizm faktyczny, w znaczeniu wspólnego korzystania z dóbr, to nie da się zgodnie z prawdą stwierdzić, iż był on w tych osiedlach praktykowany".
Hernandez zaprzecza więc samemu faktowi wspólnego użytkowania dóbr, choć skądinąd przyznaje, jak to już widzieliśmy, że nie znalazł żadnego dowodu na poparcie swej tezy, a jednocześnie w wielu bardzo ustępach podaje fakty świadczące bezspornie o słuszności tezy przeciwnej.
Hernandez był opanowany jedną myślą: udowodnić, że jezuici paragwajscy nie mieli zamiaru przekreślać prawa własności, ani też głosić zasad ateistycznego komunizmu, el monstruoso error del communismo. Jednakowoż cała sprawa jest aż nadto jasna! Jezuitom obca była myśl - również i my jesteśmy od niej dalecy - poddawania w wątpliwość słusznych podstaw prawa własności prywatnej oraz pożytku społecznego mogącego wynikać z posiadania rodzinnego kawałka ziemi w warunkach, w których społeczeństwo skutecznie jest zabezpieczone przeciwko wyzyskowi. Zadaniem historyka było przestudiowanie wprowadzonego w życie przez jezuitów w Paragwaju systemu własności oraz spokojne stwierdzenie - jeśli wyniki badań tego wymagały - iż ściśle kolektywna organizacja nie powoduje żadnych zgubnych konsekwencji.
Przed powzięciem ostatecznych wniosków wypada jeszcze wysłuchać Cardiela, gdyż przede wszystkim na podstawie jego wywodów Hernandez usiłował oprzeć swoją tezę.
Ojciec Cardiel, wybitny misjonarz, prokurator Republiki Guarańskiej, jest pisarzem o stylu starannie odmierzonym i przemyślanym.
Będąc świadkiem wydalenia jezuitów pisał on w warunkach niezwykłych i naprawdę tragicznych, o czym nie wolno zapominać, jeśli pragnie się zachować właściwą perspektywę, by móc zrozumieć należycie rezerwę i czasem nawet umyślną dwuznaczność pewnych ostrożnie dobranych zwrotów wymagających bliższego wyjaśnienia i pozwalających zbyt łatwo na dowolną interpretację.
Pomimo skrępowania zadaniami obrony, jakie sobie stawiał Cardiel, daje on jednak tu i ówdzie określenia ścisłe i jednoznaczne; pomijać ich nie mamy prawa, gdyż wykluczają one możliwość tendencyjnej interpretacji. Mówi ona na przykład, że chociaż niektórzy ojcowie przydzielają głowom rodzin na dożywotnie użytkowanie parcele gruntowe, nie mogące nawet zapewnić koniecznej do wyżywienia rodziny ilości kukurydzy, inni misjonarze nie przestają albo też po przerwie zaczynają ponownie organizować całą pracę w ramach zbiorowych, skupiając "wszystkich mieszkańców danej dzielnicy razem" pod nadzorem kontrolera lub księgowego.
Niepowodzenie złudnego eksperymentu z działkami prywatnymi przedstawione jest w bardzo prosty sposób zwłaszcza w "Declaracion de la Verdad". "Misjonarze starali się o to usilnie - pisze Cardiel - aby każdy z Indian obsiewał własny kawałek roli dla utrzymania rodziny. Doprowadzili też do tego, iż każdy miał na własność kilka sztuk bydła oraz niewielką plantację yerby z chwilą, gdy nauczono się uprawy tej rośliny; jednak wszystkie te wysiłki z bardzo tylko nielicznymi wyjątkami spełzły na niczym".
Podkreślić tu należy, że nawet w wypadku, gdy system działek przyjął się na stałe i wytworzył w końcu pewien typ własności prywatnej, zamiast być tylko próbą wprowadzenia zmian w praktycznej organizacji wspólnej własności - znaczenie eksperymentu komunistycznego w swoim całokształcie nie byłoby przez to mniejsze, gdyż dobrobyt osiedli redukcyjnych osiągnięty został na długo przed ustanowieniem działek, przez sto lat nieustannego postępu dokonanego w oparciu o system własności wspólnej i niepodzielnej.
Co się zaś tyczy zasady wspólnoty w zakresie rzemiosła, przemysłu i handlu, stwierdzić należy, że ostała się ona aż do samego końca bez żadnej zmiany swej istoty czy formy, w ramach, które opiszemy niżej.
Nadużywa się dobrej wiary, kiedy się zapomina o tych ważkich faktach wysuwając na pierwszy plan pewną modyfikację ustrojową, próżną, przejściową i w gruncie rzeczy czysto formalną.
Republika Guarańska przez cały okres swoich dziejów żyła w systemie wspólnej własności ziemi. Indywidualne władanie ziemią nie zostało nigdy zrealizowane na jakiejkolwiek części terytorium. Kupno, sprzedaż, dzierżawa czy dziedziczenie najmarniejszego nawet skrawka gruntu, wykorzystywanie cudzej pracy dla osobistych celów, przekształcanie ziemi w narzędzie panowania czy wyzyskiwania człowieka przez człowieka - wszystko to było całkowicie nieznane. Oddawane na dożywotnie użytkowanie działki indywidualne spotkały się z całkowitą obojętnością Guaranów, najzupełniej zadowolonych z systemu pełnej wspólnoty.
Większość misjonarzy, którzy działali oczywiście pod naciskiem króla i gróźb przeciwników, nie nalegała zresztą zbytnio, rozumując aż nadto dobrze, iż rozwijanie poczucia korzyści egoistycznej musi w ich wspólnotach, zbudowanych na solidarności, doprowadzić do rozkładu życia religijnego i społecznego.
WŁASNOŚĆ W ZAKRESIE RZEMIOSŁ I PRZEMYSŁU. BUDYNKI
Ujęcie tego zagadnienia jest niezwykle proste wobec tego, że nie występują tu żadne sprzeczności.
Wszystkie gmachy publiczne, domy mieszkalne i warsztaty budowano na koszt wspólnoty; stanowiły one jej niezbywalną własność, pozostawały pod jej zarządem i w ramach jej organizacji służyły zaspokajaniu potrzeb swej ludności.
Młode małżeństwa otrzymywały dożywotnio dom w chwili zawierania małżeństwa. Ojciec Sepp opowiada, że młodzieńcy szesnastoletni i dziewczęta w wieku czternastu do piętnastu lat mogli swobodnie pobierać się nie mając żadnych trosk co do zagospodarowania się czy mieszkania. Jeżeli nie było w dyspozycji domu, młodzi małżonkowie zamieszkiwali przejściowo u rodziców, prowadząc wspólnie z nimi gospodarstwo. Zdarzało się to dość często w osiedlu, gdzie przebywał ojciec Sepp. Wykonanie zamierzonych robót budowlanych odwlekano niekiedy rozmyślnie, aby uzupełnić wychowanie mniej dojrzałych do samodzielnego życia par narzeczeńskich.
Stanowiąc własność społeczną domy mieszkalne nie mogły stać się źródłem jakiegokolwiek wyzysku. Nikt nie potrzebował się troszczyć o czynsz. Właściciele i rządcy domów nie istnieli jeszcze wówczas. Nie znano nawet umowy o najem, ani żadnych aktów sprzedaż nieruchomości. "Nikt nie mógł sprzedać pola czy domu", ani też nie mógł być ich pozbawiony. Nie będąc tedy właścicielami Guaranowie czuli się jednak tak jak u siebie, i to w znacznie większym stopniu niż posiadacze własnych domków obciążonych długami lub najemcy we współczesnym systemie własności prywatnej. Guaranowie mieli całkowitą swobodę w urządzaniu i ozdabianiu domów, stosownie do swych upodobań.
W żadnym z tekstów dotyczących Republiki guarańskiej nie spotykamy wzmianki o istnieniu jakiegokolwiek prywatnego warsztatu pracy. Jezuici zakładali wyłącznie warsztaty kolektywne, stanowiące własność społeczną. Wszelkie zajęcia przemysłowe i rzemieślnicze wykonywano zbiorowo w warsztatach komunalnych albo na dziedzińcach kolegium, tak zwanych patios, pod kierownictwem podmajstrzych wyznaczonych przez samych pracowników. Jedynie przędzenie, powierzone kobietom, było wykonywane w domu na rachunek wspólnoty.
Środki transportowe, a więc czółna i wozy, były zmonopolizowane przez wspólnotę.
W zakresie handlu przekonaliśmy się już, że nie dawał on pola do wyzysku. Handel prywatny nie istniał w ogóle. Zastępowała go sprawiedliwa i rozumna dystrybucja dóbr, pozbawiona jakichkolwiek cech pasożytnictwa.
Ubieganie się o egoistyczne zyski nie skusiło umysłowości Guaranów nigdy i w żadnej dziedzinie.
Wspólnota rozciągała się również i na produkty pracy w rzemiośle, tak jak i w rolnictwie. Najrozmaitsze warsztaty, jak odlewnie, młyny, garbarnie, kopalnie itd., pracowały na rzecz wspólnoty i jej organom zdawały swoje wyroby. W zamian za to zboże, owoce, bawełna, yerba-matè i wszelkie inne produkty rozdzielane były zależnie od potrzeb "wszystkim tym, którzy wolni są od uprawiania ziemi ze względu na swe zajęcie", a więc w szczególności "rzemieślnikom, którzy nie mają innego wynagrodzenia za swoją pracę poza tym, że są żywieni i utrzymywani na koszt ogółu".
Przedmioty wykonane w wolnych godzinach stanowiły, rzecz prosta, własność wytwórcy. Guaranowie byli zapalonymi majstrami-amatorami. Ograniczony czas trwania dnia roboczego pozostawiał im wiele chwil wolnych. Szczególnym wzięciem cieszyły się rzeźba oraz prace w skórze. Wymieniano przedmioty rzeźbione na malowidła, ozdobne drobiazgi, instrumenty muzyczne, broń i inne wyroby sporządzone w czasie wolnym od obowiązkowej pracy.
Wszystko zresztą było urządzone w ten sposób, aby nie pozwolić jednostkom na gromadzenie "pewnego rodzaju kapitału, którego narastaniu - jak powiada Rostoul - musiałby się przeciwstawić zazdrosny dozór". W rzeczywistości wszelki dozór w tej dziedzinie był raczej zbędny i nie istniał wcale.
Zasada wspólnoty dóbr obowiązywała także w stosunkach wzajemnych między poszczególnymi osiedlami, choć zakres nie był tu jeszcze ściśle ustalony.
Sprawa ta była jednak na dobrej drodze. Wydany w 1737 r. regulamin głosi, że zalesione wzgórza na północ od Corpus będą "wspólnie służyć wszystkim osiedlom do wyrębu drzewa".
W tym samym dokumencie znajdujemy też zarządzenie skierowane przeciwko wprowadzonemu właśnie przez Camdelarię pobierania myta za przepęd bydła z sąsiednich osiedli, a także postanowienie dotyczące podatku wyrównawczego, ściąganego od czterech niżej położonych redukcji mających korzystniejsze warunki.
Widzimy stąd, że jezuici nie mieli bynajmniej zamiaru nadawać własności kolektywnej poszczególnych osiedli cech burżuazyjnych ani też pogańskich. Wobec tego, wspólne przeznaczenie dóbr było naczelną zasadą społeczną, musiało ono także odgrywać główną rolę w stosunkach między osiedlami. W miarę rozwoju gospodarki troszczono się o utrzymanie solidarności i równowagi między osiedlami, w taki sposób, aby nie naruszać kompetencji zarządu terytorium, ściśle określonych dla poszczególnych osiedli. Duch współpracy całkowicie wypełniał istniejące luki w zarządzeniach. "Co zasługuje na najwyższe uznanie - pisze Muratori - to fakt, że jeśli którakolwiek z osad popada w głód, czy to w skutek niesprzyjającej pogody, czy też w wyniku jednego z tych nieszczęść jakie niejednokrotnie przyprawiają najstaranniejszych rolników o utratę całego plonu ich pracy, lub wreszcie z powodu pomoru zwierząt gospodarskich, sąsiednie redukcje nie omieszkują nigdy pomóc jej i ułatwić powetowanie strat, nie oczekując od niej w zamian niczego poza taką samą pomocą w takiej samej potrzebie".
Tak więc powtórzyć możemy za ojcem Florentin de Bourges, że "udało się wyplenić w tej społeczności chrześcijańskiej wszelką nędzę; nie widzi się tam ubogich ani też żebraków, wszyscy zaś mają rzeczy niezbędne w równej obfitości".
Nigdy chyba nie zapewniono całej ludności równie sprawiedliwego korzystania z darów ziemi. Każdy namacalnie odczuwał swój udział we wspólnych dobrach. Jest też rzeczą oczywistą, że gdyby Republika Guarańska nie uległa przedwczesnemu zniszczeniu, gdyby rozwój jej mógł bez przeszkód trwać dalej, Guaranowie mogliby swobodnie dysponować wzrastającą masą dóbr w sposób coraz to bardziej giętki i całkowicie zgodny z podstawowymi zasadami systemu.
"Już na pierwszy rzut oka widać wszystkie korzyści, jakie neofitom dawało wspólne użytkowanie dóbr. Indianie są biedni, a mimo to niczego im nie brak. Zachowują oni między sobą całkowitą równość, stanowiącą najtrwalszą ostoję jedności i spokoju publicznego".
Nie mając własności prywatnej każdy korzystał w najwyższym stopniu z własności osobistej. Nie było wcale "proletariuszów" ani ludzi pozbawionych własności, nikogo nie można było wywłaszczać z zasadniczych praw do wspólnej ziemi i wspólnych dóbr.
Nie było malkontentów ani buntowników. "Czego więcej może być potrzeba chrześcijanom, jeśli nie grozi im brak tych najniezbędniejszych do życia środków, poza które nie wybiegają ich pragnienia; jeśli potrafią nawet, za przykładem Apostoła, jednakowo łatwo żyć w obfitości nie nadużywając jej, jak i w niedostatku nie skarżąc się; jeśli nie ima się ich nigdy pokusa utraty zaufania do Opatrzności, która zawsze pozwala im znaleźć środki zaradcze przeciwko wszelkim nieprzewidzianym wypadkom; jeśli wreszcie wszystkie ich czynności i uczucia są kierowane najczystszymi zasadami religii?". Położenie ich "jeśli je rozpatrywać z punktu widzenia prawdziwych zasad, jest korzystniejsze niż najbardziej kwitnących narodów Europy. Wolność dobrze uregulowana, obfite zapasy wszelkich niezbędnych do życia rzeczy, mieszkanie szczupłe wprawdzie, ale wystarczające, spokój, jedność, zgoda, czyż nie w tym właśnie zawiera się prawdziwe szczęście ludów".
Tego samego zdania jest również nowoczesny przywódca socjalistyczny, Szkot, Cunningham Graham, skądinąd obojętnie odnoszący się do religii. Cunningham Graham gruntownie zaznajomił się z dziejami osiedli chrześcijańskich w Paragwaju, gdzie sam przez pewien czas przebywał. Przewertował on dokładnie archiwa w Madrycie i w Salamance. Sąd jego ogranicza się, jak to już zaznaczyliśmy, do gospodarczych i społecznych skutków systemu ustanowionego przez jezuitów. Oto jego słowa: "system rządów wewnętrznych na terenach misyjnych Paragwaju był pewną postacią demokracji. Ta w swoim rodzaju kontrolowana władza reprezentantów ludu była najbardziej odpowiednia dla ówczesnych Indian". Autor tłumaczy następnie, że Guaranów najsilniej przywiązało do jezuitów przekonanie, które ci im wpoili, że ziemia na której żyją, ich domy, warsztaty i stada należą niepodzielnie do nich, "stanowią własność Indian".
Kończąc spokojne karty, poświęcone "żywotnemu zagadnieniu" własności radzibyśmy dojść do przyjaznego porozumienia z czołowym naszym przeciwnikiem, Hernandezem, któremu zmuszeni byliśmy otwarcie się przeciwstawić, chociaż zaznaczyliśmy, że wiele elementów naszego dowodu zawdzięczamy bezpośrednio jemu samemu, bądź też wskazanym przez niego źródłom. Żywimy dlań za to szczerą wdzięczność. Uzgodnienie poglądów wyrażonych na piśmie nie wydaje się możliwe wobec zastygłego kształtu jego dzieła.
Uparty i nadąsany do końca Hernandez odwraca się od osiedli, samotny i rozstrojony przenosi się on na prawdziwą wieś, ku szałasom pobudowanym na czas robót. I tam właśnie, w obliczu tych bud zapominając o miłych domkach z werandami uszeregowanych wzdłuż szerokich alei, oświadcza on chłodno, że Guaranowie nie zabiegali o to, aby móc wprowadzić w życie prawo własności z tej tylko prostej przyczyny, że nieruchomości były bezwartościowe, pro no tener valos los inmuebles. Ale z czasem - dodaje on - w miarę wzrostu bogactwa i postępu w rolnictwie przywiązaliby się do własności.
Guaranowie, jak niebawem się o tym przekonamy, od dawna już byli namiętnie przywiązani do swych domostw, kościołów, warsztatów, do wspaniałych plantacji, które z całą pewnością nie mogły być bezwartościowe, do swych stad, do wszelkich wreszcie dóbr, które mieli we wspólnym posiadaniu, nie znając sknerstwa ani zawiści.
Źródło:
http://lewicachrzescijanska.blogspot.com/2013/11/chrzescijanska-komnistyczna-republika.html
http://lewicachrzescijanska.blogspot.com/2013/11/chrzescijanska-komunistyczna-republika.htmlhttp://lewicachrzescijanska.blogspot.com/2014/01/chrzescijanska-komunistyczna-republika.html
Komentarze
Prześlij komentarz